W związku z pojawiającymi się od dłuższego czasu, a ostatnio częstszymi doniesieniami medialnymi na temat startu w wyborach senackich Romana Giertycha i Ryszarda Petru, czuję się w obowiązku przypomnieć kilka istotnych dla tych wyborów faktów oraz kilka zasad, które dla demokratów powinny być oczywiste i ważne. Ważne fakty są w opinii publicznej uparcie ignorowane, co grozi kolejną wyborczą porażką. Zajęci personalnymi emocjami, nie dostrzeżemy jej nadejścia. O zasadach natomiast wolimy nie pamiętać, co zwiastuje nieszczęście być może jeszcze gorsze.
Giertych i Petru mają oczywiście prawo kandydować w wyborach. To jedno z praw fundamentalnych i zapominać o nim nie wolno w żadnych okolicznościach. Cokolwiek sądzić o politycznym dorobku tych polityków – on istnieje i przysparza zwolenników każdemu z ich. Bez wyborów nie da się odmówić żadnemu z nich miejsca w polityce, w tym również w Senacie RP, nie naruszając najistotniejszej treści tego, o co podobno walczymy, stając do wyborów przeciw PiS, które demokrację niszczy.
Wszyscy oczywiście wiemy, że rzeczywistość starcia z PiS wymusza na demokratycznych środowiskach porozumienie choćby wyłącznie taktycznie i wystawienie wspólnego kandydata w każdym ze stu okręgów wyborczych do Senatu. Da się ten postulat spełnić, nie naruszając niczyich praw politycznych – w tym ani biernego, ani czynnego prawa wyborczego, a te prawa i kandydatów, i wyborców zostałyby naruszone, gdyby ani Roman Giertych, ani Ryszard Petru nie uzyskali „zgody” kierownictw czterech partii i w związku z tym nie wystartowali.
Nie jest prawdą, że jedyną drogą do porozumienia są niejawne negocjacje liderów czterech partii opozycji. O tych partiach mówi się zresztą, że są „główne”, a są wśród nich takie, których realne poparcie jest zdecydowanie niższe od tego, co – jak się wydaje – byliby w stanie we własnych okręgach wywalczyć obaj wspomniani panowie. Publiczne wypowiedzi o kłopotliwej sytuacji wywołanej ich ambicjami konsekwentnie pomijają rozwiązania, które powinny być znane, bo od lat były zgłaszane, a dla demokratów mogłyby i powinny być naturalne.
Poznajmy wszystkich pretendentów ze strony demokratycznej w każdym ze stu okręgów, przeprowadźmy między nimi publiczne debaty, zorganizujmy ich wysłuchania publiczne – i na tej podstawie wskażmy najlepszego. My, czyli wyborcy reprezentowani na któryś z wielu znanych już i wielokrotnie proponowanych sposobów: od otwartych prawyborów, na które znów jest już niestety zbyt późno; poprzez losowo wybrane reprezentatywne panele obywatelskie lub gremia samorządowe uzupełnione reprezentacją organizacji pozarządowych; po ustalony z góry cykl sondaży przeprowadzonych po debatach i innych elementach kampanii przedwyborczej pretendentów. Zdumiewa mnie, że oczywisty postulat publicznych wysłuchań i co najmniej jawności procesu kandydackich nominacji – minimalny warunek zwykłej demokratycznej przyzwoitości – nie znajduje wrażliwego ucha u redaktorów mediów broniących dziś wraz z demokracją również własnej racji bytu. Trzymając kciuki za partie opozycji najwyraźniej zapomnieli, o co idzie gra.
Ale zapomnieli nie tylko o tym. Zapomnieli również o faktach decydujących o strategii.
W 2019 roku ówczesny „pakt senacki” tylko w mniejszości okręgów doprowadził do zakładanego w „pakcie” bezpośredniego starcia jednego kandydata opozycji z kandydatem PiS. W tych okręgach kandydaci opozycji zanotowali wyniki znacząco – średnio o blisko 7% – przekraczające sumę głosów uzyskanych w tych samych wyborach przez tworzące „pakt” partie w głosowaniu sejmowym. Na kandydatów opozycji głosowali znacznie chętniej niż na PiS między innymi wyborcy Konfederacji, która do Senatu nie wystawiła własnych kandydatów. W pozostałej większości okręgów kandydowały wówczas „osoby trzecie” – i odebrały głosy nie PiS, ale opozycji. Strata w stosunku do głosów sejmowych wyniosła tu średnio 18%. W rezultacie w wyborach w 2019 opozycja straciła na rzecz PiS mandaty w 10 okręgach wyborczych, w których miała przewagę, w tym w 3, w których przewaga ta przekroczyła 50%, co tworzyło niemal gwarancję zwycięstwa. W tym roku sytuacja będzie nieporównanie trudniejsza. Słyszymy o kandydatach Konfederacji – to całkowicie zmieni rachunki. Konfederaci nie zdobędą mandatów senackich, ale w wielu miejscach zapewnią zwycięstwo PiS. Bliskość wyborów samorządowych spowoduje wzrost liczby innych pretendentów, którzy w takich okolicznościach nie liczą na zwycięstwo i mandat w Senacie, ale chcą się pokazać, by wzmocnić swoją pozycję w wyścigu o stanowiska lokalne. Wreszcie PiS wyciąga wnioski i z całą pewnością zadba, by „osób trzecich” było tym razem jak najwięcej. Partie opozycji odrzucają jednak dotąd propozycje zawarcia paktu senackiego nie we własnym gronie w Warszawie, ale w każdym ze stu okręgów wyborczych w gronie wszystkich pretendujących środowisk innych niż PiS.
Wszystkie znaki pokazują więc dzisiaj, że wynik wyborów senackich będzie pomimo spadku poparcia PiS bardzo znacznie gorszy niż był w 2019 roku, a to oznacza, że Senat po prostu przegramy. Tego zagrożenia nie zauważymy pochłonięci emocjami wokół Giertycha i Petru.
Piszę to oczywiście z własnej perspektywy senackiego kandydata z 2019, który zapowiedział start również w tym roku – tak samo jak wówczas domagając się debaty pretendentów i demokratycznego wskazania właściwego kandydata. O ile Petru i Giertych próbują negocjować, do mnie – pomimo wielu prób – nie odezwał się nikt z negocjatorów „paktu”. Sam ostatecznej decyzji o starcie nie podjąłem. Wiem oczywiście, że moja własna pozycja najwyraźniej znaczy dziś nieporównanie mniej niż obu wspomnianych panów i to stąd wynika ta różnica w traktowaniu. To nie moja sytuacja jest jednak ważna. Powodem, dla którego kandydowałem wtedy i zapowiadałem kandydowanie dzisiaj, było właśnie prawo wyboru. Krytycznie ważne zarówno ze względu na demokratyczne pryncypia, jak również na czysto strategiczne powodzenie wyborczego starcia z PiS. Nie da się wygrać w proponowany nam dzisiaj, typowy dla partyjnych obyczajów sposób.
Paweł Kasprzak
20 lipca 2023