Zrozumieć skrajnych prawicowców i wyborców PiS: przypadek Jana Krzysztofa Kelusa
Biełamor eta prosta papiros
kak Philip Morris – eta prosta cigariet
na puti na żizni tak wstrieczajetsja
s czieławiekam czieławiek.
Kryzys, który w Polsce zaowocował zwycięstwem PiS w 2015 roku, potwierdzanym w późniejszych latach w kolejnych wyborach, nie spadł z nieba. I nie zniknie łatwo po wyborczym zwycięstwie liberalnych demokratów. Tu nie chodziło o błędy poprzednio rządzących ekip, choć da się je wskazać z łatwością i niektóre z nich były fatalne. Chodzi o samo centrum konstytucyjnego ustroju.
Jest ich wiele, ale trzy niżej wymienione, wydają się najistotniejsze dla kryzysu demokracji i dla jego przełamania.
Nie istniał nigdy w III RP pełny trójpodział władzy. Nie chodzi o niezawisłe sądy, które przez wiele ostatnich lat wiązały uwagę władzy i opozycji, ale o kontrolę rządu przez parlament - co nie zajmowało w Polsce nikogo. Rząd pochodzi z parlamentarnej większości i tak to definiuje konstytucja. Parlament staje się w tej sytuacji nie centrum demokracji, a politycznym zapleczem rządzących. Jego ustawy nie wyznaczają reguł demokratycznej gry i nie ograniczają władzy, a zamiast tego realizują jej politykę, degradując prawo do roli rządowych rozporządzeń. To jeden z kilku kluczowych, nieuświadomionych społecznie, a istotnych powodów, dla których większość z nas odmawia zaufania parlamentowi i nie czuje się przezeń reprezentowanymi. To również największa luka w konstytucyjnych zabezpieczeniach demokracji. Wielką, niepodzieloną władzę da się w Polsce zdobyć szturmem w pojedynczych wyborach. Konsekwencje widzieliśmy przez osiem koszmarnie długich lat rządów PiS. Polityczni bandyci jeszcze nie raz zechcą skorzystać z okazji w przyszłości. Samo zwycięstwo demokratów nie tworzy tu żadnych gwarancji. Przeciwnie: w dającej się przewidzieć przyszłości jedynie umocni tę wadę polskiej demokracji.
Niemal wszystkie polskie partie polityczne mają wodzowski charakter i cały kapitał polityczny budują nie na programach, nie na kompetentnych kadrach, a na "charyzmie" liderów. Mają antydemokratyczne statuty i taka jest również praktyka ich działania, wzmagana dodatkowo przez system wyborczy. Partyjni liderzy jedynowładczo dzielą "biorące miejsca" w wyborach, pozbawiając realnego znaczenia indywidualne mandaty parlamentarzystów - wszyscy oni zawdzięczają swoje polityczne istnienie woli "charyzmatycznego przywódcy", który wpisze ich na odpowiednie miejsca na listach. Takie są systemowe źródła dworskich lub wręcz mafijnych obyczajów w polskiej polityce - po obu stronach polskiej wojny. Choroba systemu nie jest obecna w społecznej świadomości, ale jej skutki już tak. Wszystkie badania systematycznie pokazują, że dla większości z nas polityka jest sferą "brudnych interesów", zamkniętą i zarezerwowaną wyłącznie dla "klasy politycznej", że nie ufamy żadnej partii, nie traktujemy serio żadnych wyborczych obietnic, a zatem nie ufamy również również parlamentowi i parlamentaryzmowi w ogóle.
Media bez niemal ani jednego wyjątku są i były zaangażowane w polską wojnie po którejś z jej stron. To naturalny efekt historycznej ewolucji systemu rozpoczętego w 1989 roku od Gazety Wyborczej, która była jedynym tytułem niezależnym od propagandowego monopolu PZPR. Poczynając od "wojny na górze" i zaangażowania Tygodnika Solidarność po przeciwnej niż Wyborcza stronie, ukształtowany wówczas podział trwa do dziś, podobnie jak związki świata mediów z partyjną polityką. W rezultacie również media i większość wykorzystywanych w nich autorytetów np. akademickich, to w oczach opinii publicznej od dawna elementy tych samych "elit", które zbuntowani przez populistów wyborcy postanawiają odrzucić, ilekroć zechcą "powstać z kolan". Jednym z charakterystycznych skutków jest, że populistyczne wstrząsy nadchodzą niezauważone. W 2015 roku to Komorowski miał z łatwością wygrać wybory, Brexit miał się nie wydarzyć, podobnie jak Donald Trump w USA. To charakterystyczny objaw oderwania "salonów ancien regime'u" od realnych procesów kulturowych i społecznych. Oczywiście jednak najbardziej dewastującym skutkiem jest załamanie wraz z tradycyjnymi monopolami nie tylko centrów autorytetu, ale autorytetów w ogóle oraz znaczenia jakichkolwiek racji w targanym wojennymi emocjami życiu publicznym.
Wszystkie wskazane tu wady mają charakter konstytucyjny. Kontrolę rządu przez parlament w naturalny i najprostszy sposób realizuje system prezydencki. Parlament pochodzący z innego wyborczego klucza, wybierany w innych terminach na inaczej określone kadencje bywa w naturalny sposób opozycyjny wobec sprawującego władzę wykonawczą prezydenta i przynajmniej ma szanse go kontrolować. Nieco bliżej obecnych polskich rozwiązań byłby Senat o większych uprawnieniach i wybierany na inne terminy niż Sejm. Możliwych rozwiązań jest w rzeczywistości bardzo wiele i nie ma sensu przesądzać tu o nich. Chodzi przede wszystkim o to, że w całej historii III RP nikt nigdy nie zadał obywatelkom i obywatelom poważnych pytań, jakiego systemu chcą. O wszystkim zdecydowali politycy. Należy przypomnieć – frekwencja w konstytucyjnym referendum z 1997 roku wyniosła 43%, a referendum poparło 52% głosujących. To nie „my, Naród” – jak to dumnie obwieszcza przepiękna preambuła polskiej Konstytucji – ale 22% uprawnionych poparło wówczas tę Konstytucję, której broniliśmy przez ostatnich osiem lat. Uchwaloną w parlamencie, w którym środowiska prawicy – w przybliżeniu te same, które stały za pisowskim zamachem stanu – były nieobecne. Do wyborów w 1993 roku prawica poszła bowiem tak rozdrobniona, że przegrała z kretesem, marnując dobrze ponad 30% głosów. Prawica bojkotowała referendum konstytucyjne, a w wyborach jesienią tego samego roku odsunęła od władzy rząd SLD.
Bezstronne media wiążą się z konstytucyjnym ustrojem w mniej oczywisty sposób niż trójpodział władzy oraz konstytucyjne i ustawowe gwarancje demokratyzacji partii politycznych. Przy tym rozwiązanie problemu wydaje się trudniejsze. Na rynku tradycyjnych mediów trzeba by było uświadomić sobie, że wolna konkurencja nie wystarczy, a prawa rynku wymuszają obniżenie standardów, którego tolerować się nie da. Trzeba by zaakceptować konieczność regulacji, co krytykuje się często jako atak nie tylko na wolność gospodarczą, ale również na wolność słowa. Jeszcze trudniejsze są nowe media. Tu pojawia się przede wszystkim pytanie o możliwość regulacji i dobrej odpowiedzi nie ma. Wreszcie, dlaczego aż konstytucja ma to regulować? Otóż dlatego, że to jest ważne dla przetrwania polityki innej niż populistyczne plebiscyty. Oraz dlatego, że niezawisła politycznie rada mediów, z najsilniejszymi wyobrażalnymi dzisiaj gwarancjami niezawisłości i merytorycznej kompetencji musi się stać elementem konstytucyjnego porządku prawnego odpornego na zmiany politycznej władzy.
W podzielonej Polsce przedmiotem wojny staje się wszystko. W pandemii również szczepienia, maseczki – zatem nawet wiarygodność najbardżiej podstawowych, medycznych zaleceń dotyczących naszego przetrwania. Zawsze lub niemal zawsze w polskich politycznych wojnach chodziło o prawa kobiet, osób LGBT, świeckie państwo i cały pakiet spraw skandalicznie nazywanych „światopoglądowymi”. Praworządność, emerytury, polityka społeczna to kolejne takie sprawy. Stale rośnie lista „tematów zapalnych”, które nas dzielą i które wobec tego niosą ze sobą wielkie polityczne ryzyka porażki, ilekroć opowiedzieć się tu mają politycy szukający wsparcia „centrum” i większości pozwalającej im wygrać.
Wiele z tych spraw stanowiło równocześnie wielkie postulaty ruchu obywatelskiego protestu w czasie ośmioletnich rządów PiS. Wszystkie mają charakterystyczne cechy związane z polską wojną. Są w niej mianowicie orężem. Bywają z rozmysłem wykorzystywane w brutalnych kampaniach. Wywołują ogromne społeczne emocje, wstrząsają podstawami państwa. Są równocześnie źródłem strachu, na którym oba rywalizujące polityczne obozy budują swoją pozycję. Boimy się wyborów i zmiany władzy. Boimy się – po obu stronach wojny – że kiedy wygrają „oni”, zawali się nasz świat. Głosujemy na „swoich” ze strachu przed „tamtymi”. W tak zdefiniowanej polityce nie trzeba wiele – wystarczy umiarkowanie zręcznie odpalać bomby i unikać ciosów. Nie wolno ich nierozważnie detonować. Ten błąd popełnił PiS każąc kontrolowanemu przez siebie TK zdecydować o całkowitym zakazie aborcji. Ceną był pierwszy wyraźny spadek sondażowych notowań partii władzy, który okazał się przy tym trwały i który zdecydował o jej upadku w wyborach, skoro o zwycięstwie opozycji przesądziły głosy kobiet i tych ludzi młodych, którzy zdecydowali o rekordowej frekwencji. To nie realizacja postulatów – np. za czy przeciw aborcji – jest dla polityków najważniejsza. Najważniejsze jest ich wykorzystanie w walce o władzę.
Pierwszym celem ruchu zmierzającego do naprawy państwa powinno być wobec tego odebranie decyzji w tych najważniejszych i najbardziej dla nas podstawowych sprawach politykom. Z któregokolwiek obozu pochodzą. Podobnie jak o regułach ustroju, tak i o wszystkich sprawach tak ważnych jak legalność aborcji, musi przesądzać konstytucja, a nie bieżąca polityczna większość. Te bomby trzeba przy tym rozbroić najpierw, a nie wtedy, kiedy „będziemy mieli demokrację” albo „dojrzałe społeczeństwo”.
Na realizację podstawowych postulatów ustrojowych nie ma najmniejszych szans w obecnej kadencji Sejmu. Nie ma takiej woli i śladu tych postulatów w żadnym z partyjnych programów przedwyborczych. Nie ma zresztą szans na odpowiednią większość.
Wątpliwości budzą także wszystkie pozostałe sprawy. Każdą poważniejszą ustawową zmianę może zawetować Duda i z całą pewnością to zrobi. Nie ma w parlamencie większości zdolnej to weto przełamać. Ustawą nie da się przejąć i zreformować TVP. Da się to zrobić – i najpewniej będziemy świadkami właśnie tego rodzaju posunięć – poprzez likwidację TVP S.A. decyzją ministra skarbu. Jeśli tak się stanie, w miejsce TVP powstanie kolejna spółka całkowicie zależna od „właściciela”, czyli tego, kto aktualnie rządzi. I tego, kto po nim władzę przejmie. Nie będzie też szans np. na liberalizację aborcji, bo nawet jeśli w tej sprawie partie zwycięskiej przyszłej koalicji osiągną porozumienie, nastąpi weto Dudy.
Przyszły rząd i parlamentarna większość będą więc zmuszone poruszać się pomiędzy ścieżkami na skróty, ignorującymi lub omijającymi konstytucyjny porządek demokratycznej republiki, a mnóstwem niemożności zafundowanych nam przez wrogów demokracji. Jako wyborcy będziemy zmuszeni popierać politykę, która nie wypełnia społecznych postulatów lub narusza podstawowe standardy demokracji. W strachu przed powrotem populistów, broniąc obecnej większości demokratów, będziemy utrwalać wszystkie patologie polskiej demokracji. To jest droga donikąd.
Nie odrobiliśmy lekcji ostatnich ośmiu lat. Tkwimy w mitach o wyborcach PiS, którzy „sprzedali wolność” za 500 zł w portfelach. Nie przyjmujemy do wiadomości, że polski kryzys jest elementem globalnego zjawiska i ma realne przyczyny w wyczerpaniu się dotychczasowego modelu demokracji, który w Polsce miał swoje szczególne, specyficzne wady. Niczego nie nauczyli nas np. Zalewska i Czarnek oraz demolka oświaty. Nie przyszło nam do głowy, że dobry ustrój demokracji nie na tym polega, że rządzą nami szlachetni mędrcy, ale raczej na tym, że wobec rządzącego bandyty, fanatyka lub po prostu głupka nie jesteśmy bezbronni. Niczego nie nauczył nas Ziobro i nasza własna, niezwykle skuteczna kampania w obronie niezawisłości sądów, w której powstrzymaliśmy PiS zupełnie niezależnie od rachunku sejmowych głosów. Nie wiemy, że demokracja sprawdza się w konfrontacji właśnie z tyranem, a nie z władcą łaskawym. Pomimo wielu dowodów nie przyjęliśmy do wiadomości, że źródłem parlamentaryzmu w naszej części świata historycznie był i nadal pozostaje opór rządzonych przed wszechwładzą rządzących, że to podstawowe napięcie nigdy w demokracji nie znika i jest zawsze motorem jej rozwoju. Łudzimy się, że nowa władza rozwiąże wszystkie nasze problemy. Nie rozwiąże żadnego.
Film z kampanii wyborczej pozostaje tak aktualny, jak wskazane w nim cele i zadania.
Biełamor eta prosta papiros
kak Philip Morris – eta prosta cigariet
na puti na żizni tak wstrieczajetsja
s czieławiekam czieławiek.
Będziemy wszyscy wspierać nasz rząd. Słusznie. Bo to jest właśnie nasz rząd. Tak chcieliśmy przez osiem lat. I tak wybraliśmy. Nie będziemy dbać ani o ustrój, ani o legalistyczną, konstytucyjną ortodoksję. Nie będziemy dbać również o zaniechania. Też słusznie – możliwości są, jakie są, nie da się tego ignorować, jak to zrobiła Helsińska Fundacja w sprawie telewizji. Skutek będzie jednak taki, że na tym etapie będziemy zarówno wspierać autorytarny model państwa, jak i mobilizować emocje do politycznej wojny z prawicą. Każdy postulat trwałej naprawy polskiej demokracji stanie w ostrym konflikcie z bieżącą pilną potrzebą utrzymania władzy demokratów. Dopóki w wojnie o władzę będziemy wygrywać, będzie nieźle, co nasze dzisiejsze myślenie usprawiedliwi. Źle będzie, kiedy przegramy. Będzie gorzej niż w przegranych znanych nam z przeszłości. I być może rzeczywiście tak już musi być.
– Andrzej, no ok – oświadcza Donald Tusk – niech rządzi Mateusz. Będziemy konstruktywną opozycją. Ale jedno weto choćby najmniej ważnej naszej ustawy i Mateusza wypierdalamy.
Wypada mi uznać, że przez osiem lat goniłem za chimerą prawdziwej i trwałej demokracji. Powinienem się tego wstydzić — jestem w końcu już dużym chłopcem. No, nie wstydzę się. Tylko co z tego?
Dworskie obyczaje władzy były jednym z elementów przesądzających o porażce liberalnych demokratów w 2015 roku. Dziś wewnętrzne życie partii przypomina obyczaj raczej feudalny niż demokratyczny.
Transmisja o jednej z kluczowych spraw. Zarówno dla przyszłej Polski, dla bezpieczeństwa od populistycznych zagrożeń, jak wreszcie dla wyborczego zwycięstwa.
ⓒ Paweł Kasprzak