Jestem przekonany, że aborcja jest prawem kobiety i w jej decyzję nikt nie ma prawa ingerować, szczególnie państwo i oczywiście także obywatele. Od większości zwolenników liberalizacji ustawy odróżnia mnie przy tym kilka rzeczy.
Jestem z jednej strony zdecydowanie bardziej radykalny niż większość zwolenników liberalizacji. Uważam więc na przykład, że progowy moment 12 tygodnia ciąży nie ma żadnego sensu, podobnie zresztą jak każdy inny taki próg. Dramatyczne uszkodzenia płodu bywają wykrywane również np. w 5. miesiącu ciąży. Co wtedy? Zakazać terminacji aborcji, gdy płód jest np. pozbawiony czaszki? Jednolite kodyfikacje nie mają szans być sprawiedliwymi i ludzkimi. Opowiadam się za modelem kanadyjskim.
Z drugiej strony sądzę, że aborcja nie jest procedurą obojętną etycznie, co budzi sprzeciw tych, którzy uważają po prostu, że „aborcja jest ok”. Taka postawa powoduje oskarżenia o wsteczny konserwatyzm. Co gorsza, jestem także przekonany, że poglądów „obrońców życia” nie da się ot tak po prostu odrzucić i unieważnić jako nieracjonalne, choć sam je za nieracjonalne uważam. Nie ma w praworządnej demokracji narzędzia i odpowiedniej instytucji, by poglądy racjonalne i uprawnione odróżniać od nieracjonalnych i nieuprawnionych — musielibyśmy w tym celu ustanowić trybunał racjonalności, a to byłby pomysł bolszewicki. Spór o aborcję — czy tego chcemy, czy nie — należy więc w tej sytuacji uznać za konflikt istotnych wartości, choć proste zakwestionowanie wartości przeciwnika kusi jako wyjście prostsze.
O podstawowych wolnościach człowieka nie wolno decydować politykom. Musi je określić konstytucja, a każda władza — również prawodawcza i sądownicza — ma je po prostu respektować. To, co musi zrobić pilnie parlament i co zrobić mu wolno, to cofnąć w trybie pilnym karne konsekwencje orzeczenia Przyłębskiej, ale także — jestem o tym przekonany — uchylić wszelkie przepisy o karach za aborcję w każdym przypadku. Tej koniecznej i pilnej decyzji musi jednak towarzyszyć wyznaczenie drogi ostatecznego, konstytucyjnego rozstrzygnięcia tej sprawy tak, by to konstytucja wyznaczyła jasne granice, których żadnej władzy przekraczać nie wolno. Tylko zresztą pod takim warunkiem całkowita depenalizacja aborcji ma szanse zostać dziś zaakceptowana w pilnym trybie, który jest dziś bezwzględnie potrzebny po prostu dlatego, że umierają w Polsce kobiety.
Konsekwencje tej samej postawy opartej na konstytucyjnej randze praw człowieka w odniesieniu do praw osób LGBT, w tym prawa do adopcji i wychowania dzieci są jeszcze bardziej radykalne. Państwu nie wolno decydować ani czym jest rodzina, ani kto ma, a kto nie ma prawa do bycia rodzicem. O adpocji tak czy inaczej każdorazowo orzeka sąd, kierując się dobrem dziecka. Żadne prawo nie może rozstrzygać z góry, że pary jednopłciowe to dobro naruszają. Każde takie rozstrzygnięcie byłoby po prostu norymberskie z ducha.
Rozbroić społeczne bomby
Problem należał do niedawna – do czasu wyraźnych zmian sondaży poparcia i idących ich śladem politycznych deklaracji liderów głównego nurtu – do wielkiego i wciąż rosnącego obszaru „tematów zastępczych”. Deklaracji takich, jak ostatnie oświadczenia polityków szukających poparcia większościowego centrum, unikano dotąd jak ognia. Każdy pogląd – progresywny lub konserwatywny – odstraszał bowiem część podzielonego w tej kwestii elektoratu partii centrowych. W tej sprawie zatem wyłącznie kluczono, uznając, że „nie czas teraz na sprawy światopoglądowe” i że najpierw trzeba „przywrócić demokrację”. Cóż, dla demokracji i jej przywrócenia niewiele jest spraw ważniejszych. Obrona praw kobiet wywołała przy tym wielkie społeczne emocje, powodując największe protesty w historii III RP. Eliminacja tego tematu jako zakazanego w polityce „centrum” była więc tyleż zrozumiała, co samobójcza, powodując, że w obszarze „centrowej polityki” pozostawały wyłącznie pozbawione znaczeń ogólniki, które nikogo nie obchodzą, lub obietnice udające bliski „zwykłym ludziom” konkret, w które z kolei nie wierzył nikt przy zdrowych zmysłach.
A przy tym aborcja, podobnie jak prawa osób LGBT i podobne kwestie, jest tematem zapalnym – możemy mieć pewność, że przy każdej kampanii wyborczej i w każdym kryzysie temat zostanie wywołany, powodując wstrząsy groźne dla podstaw państwa. To jedna z bomb, które trzeba rozbroić, żeby zbudować demokratyczny ład – a nie po tym, jak zostanie zbudowany. To również jedna ze spraw tak ważnych, że nie wolno z niej czynić broni w politycznej rywalizacji o władzę w perspektywie kolejnych wyborów.
Demokracja nie jest ważniejsza od wolności i życia, ale tylko ona rozstrzyga
Mój własny pogląd o aborcji, która powinna być dostępna zawsze, bez żadnych ograniczeń również tych dotyczących tygodnia ciąży, ma niewielkie znaczenie, bo to z pewnością nie ja powinienem decydować – ani żaden z polityków. Nie jest też ważne, czy uważam aborcję za podobną do innych zabiegów procedurę medyczną, czy sprawa jest dla mnie znaczona etycznie. Na pytanie, czyja powinna być decyzja, odpowiadam – powinna zapaść jak w Irlandii: powinna być efektem deliberacji reprezentatywnej grupy obywateli, przedmiotem rzetelnej i odpowiednio długotrwałej debaty publicznej i wreszcie powszechnego referendum, które w tej sytuacji nie będzie miało szans nabrać charakteru populistycznego plebiscytu. Status prawa o aborcji musi być inny niż status zwykłych ustaw. Do jego zmiany zwykła większość nie może być wystarczająca. Zmiana władzy nie może rodzić ryzyka zakwestionowania podstawowych praw człowieka.
Sądy chronią przed dyktatem większości, są gwarancją praw człowieka i tamą na drodze faszystów
Prawa człowieka to zagadnienia oczywiście szczególnej wagi, wymagające gwarancji konstytucyjnych. O ile w kwestii aborcji doszło do wyraźnej zmiany w politycznym głównym nurcie, o tyle prawa osób LGBT, np. prawo do adopcji dzieci przez pary jednopłciowe, są nadal politycznym tabu. Wbrew wszelkim pozorom uważam tę sprawę za prostszą niż prawo do aborcji i w gruncie rzeczy oczywistą. W odróżnieniu od aborcji żadna ustawodawcza inicjatywa nie jest tu niezbędna, choć być może prawo do wychowywania i opieki nad dziećmi powinno zostać dopisane do konstytucyjnego katalogu praw człowieka. Niewątpliwym nadużyciem wydaje mi się konstytucyjne określenie rodziny i małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny. Dlaczego państwo i w ogóle jacykolwiek inni ludzie mieliby o tym decydować? Z drugiej strony — czy nie istnieją granice tak pojmowanej wolności, jak w takim razie traktować np. wielożeństwo?
Tak czy owak, o adopcji decydują sądy. Kierując się zawsze „dobrem dziecka”. To bardzo ogólna norma, wyjątkowo mało precyzyjna. Wprawdzie nie bez wyjątków, okazuje się jednak wystarczająco dobra. Być może ktokolwiek byłby skłonny i umiałby bronić poglądu, że jednopłciowa para tworzy dla dziecka niekorzystne środowisko. Nie ma sensu oburzać się z tego powodu, skoro to sąd podejmuje decyzję – zawsze w konkretnym przypadku konkretnego dziecka i konkretnej pary starającej się o adopcję. Norma prawna, która dyskwalifikowałaby pary jednopłciowe, musiałaby z konieczności być norymberska z ducha – musiałaby z góry, po faszystowsku dyskryminować orientację seksualną. Na szczęście w Polsce żadnej takiej normy (jeszcze) nie stworzono. To, czego trzeba w tej sprawie, to po prostu wyrok sądu. Przydałby się ze strony Sądu Najwyższego lub Trybunału Konstytucyjnego. Ustrój sądów między innymi dlatego był od dawna niewystarczający, że nie istniała efektywna ścieżka, w której obywatel mógłby się doczekać sądowego rozstrzygnięcia dotyczącego własnych podstawowych praw w tej i wielu innych sprawach. Sprawa dotyczy więc według mnie nie tyle prawodawstwa dotyczącego osób LGBT, ale rozproszonej kontroli konstytucyjności, co jest zagadnieniem osobnym. Wygląda jednak na to, że w tej sprawie – inaczej niż w sprawie aborcji – kluczowa jest nie umowa społeczna, ale raczej rzetelna ocena prawników. To ich – nie polityków i nawet nie kandydatów w wyborach – należy pytać o zdanie. Należy dopilnować, by to się stało.