Pisowska ustawa nazwana lex Tusk zawisła nad nami i wywołała reakcję. Jaka ona jednak będzie na metę dłuższą niż kilka dni wzmożenia? Czy i jakie działanie spowoduje? Poza marszem o z całą pewnością imponującej frekwencji? Poza tym, że stwierdzimy znowu, że „jest moc”? Jasne jest, co wszyscy sądzimy o pisowskim pomyśle. I co o nim myślą w ważnych dla nas miejscach za granicą. Ale nie jest w żadnym stopniu jasne, co zrobimy sami. W tej sprawie kilka myśli, jeśli mi wolno. Lex Tusk bowiem, potraktowana należycie, ma być może potencjał zbudowania ruchu, który wygra wybory albo pozbawi PiS władzy, kiedy wyborów rządzący postanowią np. nie zrobić.
Wbrew wielu głosom lex Tusk nie jest żadnym momentem progowym. Choć wszyscy wkoło powtarzają o ostatecznym rozstaniu z demokracją – ani nie jest to pierwszy akt jawnego bezprawia, ani najbardziej doniosły, ani z całą pewnością nie jest ostatni, bo w ciągu kilku miesięcy przed wyborami zobaczymy jeszcze niejedno. Nie jest to również pierwszy zamach wymierzony wprost w wolność wyborów, bo tu również ćwiczyliśmy niejedno, na czele z głosowaniem prezydenckim w 2020 roku. Jeśli ten moment wywołuje wzmożenie szczególne, to być może dobrze, bo może wreszcie dotrze do nas w społecznej, również wyborczej skali, a nie tylko w naszej bańce, że czas już z władzą PiS skończyć. Może dotrze do nas również – co wydaje mi się ważniejsze – że wybory jesienią nie muszą się odbyć wcale, albo że polityczna komisja PiS zadecyduje, komu w nich wolno kandydować. Powinniśmy od dawna wiedzieć, że być może wybory trzeba będzie wręcz zakwestionować – międzynarodowo – że potrzebny jest opór i silna społeczna legitymacja przywództwa w tym oporze, a nie polityka, do jakiej przywykliśmy. Nie umiem ocenić prawdopodobieństwa takich wariantów, z pewnością jednak należy je brać pod uwagę na tyle poważnie, by się do nich przygotować. Jeśli lex Tusk i wzburzenie, które widzimy, ma szansę do tego doprowadzić, to co najmniej tyle w tym jest dobrego.
Cel pisowskiej prowokacji
Nie znamy go dobrze, a wszelkie analizy możliwych pisowskich kalkulacji zaburza w dodatku niepewność, co do intelektualnej kondycji tego obozu. Nie mamy pewności – panuje tu różnica zdań i skrajnych ocen – czy zmagamy się z bandą idiotów, czy niezwykle cwanych strategów. Sam skłaniam się zdecydowanie ku pierwszej ocenie, niemniej przy każdym z tych przeciwstawnych założeń pisowską strategię da się rozpoznać, znajdując odpowiedź na każdy możliwy wariant.
Prawnicy dla przykładu, moim zdaniem, nieco dziś histeryzują, kiedy twierdzą, że niejasność dziwnych sformułowań lex Tusk oraz ustawy o odpowiedzialności za naruszenie finansów publicznych, do której ona się odwołuje, mogą zostać wykorzystane przez nawykłych do tego pisowskich czynowników właśnie do zakazu kandydowania w wyborach. Zakładając racjonalność polityki PiS, istotnie nie miałoby przecież wielkiego sensu próbować odbierać wrogom prawa do korzystania z władzy po zwycięstwie, skoro jeśli ono nastąpi, wezmą sobie to prawo bez kłopotu. Jeśli więc lex Tusk ma cel racjonalny, to logicznym byłoby widzieć w nim środek do wykluczenia przeciwnika z gry, a nie do odebrania mu radości z wygranej, bo tego się zrobić nie da. Ale dociekanie racjonalności strategicznych wyborów PiS jest, według mnie, aberracją, wbrew mitom o dalekowzrocznej przenikliwości prezesa. Moim zdaniem to cymbał, który trafił na dobry czas dla cymbałów i na okoliczności, w których rozum do niczego potrzebny mu nie jest. Lex Tusk racjonalnego celu może nie mieć, ale i bez tego może być skuteczny, jak wiele innych kompletnie chaotycznych działań PiS. Z ustawą Kaczyński przegiął nieroztropnie, jak mu się to wielokrotnie zdarzało – np. z atakiem na sądy i konfliktem na tym tle z Unią, z wyborami kopertowymi, które mu groziły skutecznym bojkotem oraz wreszcie z zakazem aborcji, który przyniósł mu pierwszy poważny i trwały spadek sondażowych notowań. Wszystko to były kardynalne błędy, powinniśmy jednak pamiętać, że choć każdy z nich mógł Kaczyńskiego kosztować władzę, żaden nie kosztował.
Warto sobie również zdawać sprawę z kilku ograniczeń, którym każdy aspirujący dyktator podlega i kilku póz, które musi przybierać, odgrywając swoją rolę. W 2020 roku, tuż przed wyborami kopertowymi, skrajnie prawicowa prasa pisała o nich teksty, jakie bym sam napisał. Że to wbrew rozumowi wobec zagrożenia pandemią, że wbrew konstytucji i jakkolwiek pojmowanemu obyczajowi legalizmu i fair play. Wyborcy PiS lubią myśleć, lubią mieć choćby pretekst, by sądzić, że demokracja mimo wszystko działa, a pisowska „ludowa sprawiedliwość” ma przynajmniej takie usprawiedliwienie, że właśnie choćby wolności wyboru nie narusza i wszystko, co wyprawia władza, odbywa się z przyzwoleniem większości. Ten pretekst zwolennicy PiS stracili, kiedy przy wyborach prezydenckich zaczęto grzebać. Odzyskali go, gdy na głosowanie prezydenckie zgodziła się opozycja. Ale już niedługo potem kolejny taki przypadek nastąpił, kiedy po aborcyjnym orzeczeniu Przyłębskiej Kaczyński przegrałby wybory, gdyby się wówczas odbyły, ponieważ wyborcy PiS stwierdzili, że całkowity zakaz aborcji jest jednak przegięciem, podobnie jak szaleństwem było wywoływać niemal wojnę domową w szczycie pandemii, którą ci ludzie wreszcie zaczęli traktować poważnie, wystraszeni już całkiem nie na żarty.
Sądzę więc, że lex Tusk to narzędzie PR, a nie represji, przed którymi zresztą PiS konsekwentnie cofał się zawsze, choć był nierzadko prowokowany przez wrogów i zachęcany przez zwolenników. Tusk w nazwie ma włącznie PR-owe znaczenie – jako narzędzie represji powinien to być raczej np. lex Pawlak. Tuska będą, owszem, grillować intensywniej nawet niż dziś, ale prawa pełnienia funkcji mu nie odmówią. Jakkolwiek silna jest nienawiść pisowskich wyznawców do wilczych oczu Tuska, próba jawnie siłowego wykluczenia go z gry odbierze Kaczyńskiemu legitymację u jego własnych zwolenników. I Kaczyński o tym wie, choćby nie wiem jak bardzo sam dyszał odbierającą mu resztki rozumu żądzą zemsty. Sankcje spadną więc zamiast tego – jeśli w ogóle spadną, w co bardzo wątpię – raczej na innych, zgodnie z taktyką krojenia salami. Cel zostanie wybrany tak, by w przekonaniu władzy okazał się łatwy.
Proponuję na początek pomyśleć – w ramach myślowego eksperymentu – co zrobilibyśmy, gdyby kary przewidziane w Lex Tusk spadły np. właśnie na Waldemara Pawlaka? W tym zakaz kandydowania?
Wyobrażając sobie siebie na miejscu Kaczyńskiego i w jego roli – utrąciłbym właśnie np. Pawlaka. Potrafię już dziś napisać teksty, które liderzy czterech partii opozycji wygłaszaliby z tej okazji i być może w jakichś okolicznościach wygłoszą je naprawdę. Że „skandal”, że „koniec demokracji”, że „nigdy nie będzie naszej zgody”, że jednak niczego już się zrobić nie da wobec „arytmetyki sejmowej”. Że w wyborach „grać trzeba w każdych warunkach”, że musimy do nich stanąć, choć one łamią konstytucję i musimy je wygrać. Jeśli polska polityka ma wyglądać tak, jak wyglądała dotąd przez ostatnie lata, przełkniemy również i tę żabę – kto by umierał za Pawlaka? W takiej sytuacji wyborcze zwycięstwo raczej nam jednak nie grozi. Warto zapamiętać – wystarczyłby taki wist, by załatwić nas tak, że przegraną mielibyśmy pewną, choć Pawlak nawet z całym PSL-em to marginalna liczba głosów. Nie wierzę, by Kaczyński skorzystał z tej mojej porady, ale zwycięstwo oddala się od nas również, gdy zrealizuje się inny, moim zdaniem prawdziwszy cel pisowskiej wrzutki.
Służy ona – nieprzypadkowo uruchomiona w przeddzień planowanej opozycyjnej ofensywy i marszu 4 czerwca – scementowaniu polaryzacji, którą w uniesieniu gniewem właśnie przeżywamy. Pisowska gawiedź ma mieć przy okazji uciechę, patrząc jak władza miażdży agentów, którzy się strachliwie wiją. Nie zmiażdży ich ostatecznie – pokaże, że do wyborów idą przeciw niej szpiedzy głównie po to, by uniknąć zasłużonej kary. Polaryzacja jest jednak ważniejsza. Ucisza i długo będzie uciszać spory na prawicy, która ruszy na długotrwałą wojnę z ruskimi agentami, ale i cementuje obóz opozycji wokół postaci Tuska i wokół zwyczajowych już lamentacji o pisowskim bezprawiu oraz o naszym oburzeniu. Celem jest również taka definicja tej polaryzacji, która ogranicza zwolenników opozycji do zwolenników PO i Donalda Tuska. To również Kaczyński tnie opozycyjne „skrzydła”. W jakiejś mierze wszystko to dzieje się już od jakiegoś czasu, choć ucieszeni „mocą” wielkiego marszu 4 czerwca jeszcze przez czas jakiś nie będziemy tego zauważać. Wyjściem jest przełamanie niemożności „sejmowej arytmetyki”, o której politycy opozycji wiecznie mówią, rozkładając ręce. Wyjściem jest pokazać, że się właśnie da. Wyjściem jest ofensywna inicjatywa.
Trzeba oczywiście wiedzieć przy tym, że zwycięstwo oddalać się będzie także, kiedy PiS zacznie żonglować np. stanami nadzwyczajnymi. W zanadrzu PiS ma jeszcze „polityczne złoto” zagrożenia ze strony Putina (Putin je zresztą chętnie wykorzysta, o ile tylko nie będzie zbytnio zajęty) i mnóstwo innych możliwości.
Ofensywny scenariusz
Lex Tusk jest bezprawiem. Należy tę ustawę uznać za nieistniejącą. I wybić jej zęby, czyniąc komisję jawnie bezsilną – czy wierzymy w grozę kapturowego sądu, jak przed nią ostrzega większość komentarzy, czy wkładamy ją raczej między bajki, jak to sam widzę. Opozycja absolutnie musi tę ustawę zbojkotować – ze wszystkimi konsekwencjami. Nie tylko nie wolno wchodzić w jej skład – akurat ten zakaz jest oczywisty i mam nadzieję, że kontrowersji nie wzbudzi.
Nie wolno przed tą komisją stawać. Nie wolno reagować na jej wezwania. Trudno – grzywny w wymiarze sięgającym w sumie siedemdziesięciu tysięcy złotych to problem, z którym sobie trzeba poradzić i mniej więcej wiadomo, jak to robić. Konieczne zaangażowanie sądów i publicznych zrzutek pieniężnych to przy tym nie kłopot, tylko atut służący wciąż większej mobilizacji. Nikt nie powinien zjawić się przed komisją inaczej niż tylko przemocą doprowadzony w kajdankach. Również w tej sytuacji powinien odmówić odpowiedzi na każde pytanie. Niech to transmituje TVP, jak to planuje zgodnie z ustawą. PiS na tym może wyłącznie stracić. Tu nie ma dla nich ani dobrego scenariusza telewizyjnych transmisji, ani zmieniających obraz gry represyjnych działań.
Każda z osób i każda z instytucji, która prześle komisji jakiekolwiek materiały, powinna zostać potraktowana jako kolaborant reżimu. Presja społeczna i wszelkie formy nacisku powinny być tak silne, jak tylko da się to zrobić, i powszechne. Trzeba dziś od wszystkich żądać tego bezwzględnego nieposłuszeństwa, które wykazali dotąd sędziowie – jakże skutecznie! – ale niestety wciąż nikt więcej. Albo istotnie lex Tusk jest wojną wydaną demokracji i wolnym wyborom, albo tylko tak sobie o tym gadamy na konferencjach prasowych, w które nikt już (całkiem słusznie) nie wierzy.
Opozycja powinna już dziś zapowiedzieć twardo, że jeśli lex Tusk pozbawi kogokolwiek biernego prawa wyborczego, opozycja wybory zbojkotuje. Da się zresztą naprawdę, a nie na niby przeprowadzić skuteczny bojkot i doprowadzić do tego, że zmanipulowanych wyborów nie uzna nikt w zachodnim świecie. Trzeba spełnić kilka kosztownych i trudnych warunków – ale ich spełnienie byłoby przy okazji być może niekoniecznym, ale z pewnością bardziej niż wystarczającym warunkiem wyborczego zwycięstwa, jeśli do wyborów dojdzie.
Lex Tusk rzecz jasna nie kończy bowiem problemu. W rzeczywistości podobnie jak PiS zaledwie zaczyna serię nietrudnych do wyobrażenia dalszych działań, tak i my powinniśmy rozpocząć własną serię. Problem polega – jako się rzekło – nie tylko na maksymalizacji wyborczego wyniku, polega również na niedających się już zbyć pytaniach „co, jeśli” i na możliwości tak skrajnych manipulacji, że wybory trzeba będzie uznać za nielegalne i nieważne. Jawny zamach na demokrację i na wolność wyboru oraz ich twarda obrona tworzą tu przy tym możliwość wreszcie prawdziwej definicji nadchodzącego wyborczego starcia.
Od lat byłem i pozostaję wraz z Obywatelami RP zwolennikiem wspólnej listy. Nie na warunkach narzuconych przez najsilniejszą partię i wynegocjowanych w gabinetowych naradach partyjnych liderów, ale wybranej w powszechnych, międzypartyjnych prawyborach. Sądziłem i nadal sądzę, że głównym powodem fiaska wspólnej listy, której dziś już oczekują niemal wszyscy, jest fakt, że zaprasza do niej Donald Tusk i jego najsilniejsza partia oraz krytycznie ważna dla przetrwania pozostałych partii konieczność suwerennego, więc ich zdaniem koniecznie osobnego „policzenia się” w wyborach. Sądziłem, i nadal sądzę, że nie sojusz programowy, ale właśnie konkurencyjne prawybory sprawiające, że przeciw PiS stanie nie inna partia i nie partyjna koalicja, ale cały demokratyczny parlament, są jedynym sposobem, by głosy demokratycznego sojuszu dodały się do siebie zamiast się wzajemnie znosić. Sądziłem wreszcie, i nadal sądzę, że tylko w ten sposób skuteczna wyborcza strategia nie zaprzeczy pryncypiom demokracji, ale da wyborcom poczucie sprawczego udziału w „wyborczej rewolucji”, co jest krytycznie ważnym warunkiem koniecznej dziś, ogromnej mobilizacji. O obywatelskie sprawstwo mało kto dzisiaj dba, w przededniu walki o wszystko, którą należy po prostu wygrać, a troska o demokratyczną elegancję wydaje się w tej sytuacji zbytkiem zupełnie niezrozumiałym wobec powagi wyzwania. Ale wspólna lista wybrana powszechnie staje się dzisiaj właśnie ważniejsza niż kiedykolwiek. Odpowiada na pytania, co, jeśli wyborów nie będzie. Albo będą tak zmanipulowane, że trzeba je będzie skutecznie podważyć.
Prawybory są potrzebne, by wyłonić przedstawicieli i przywództwo z niekwestionowanym mandatem. Zdolne podjąć i prowadzić opór, kiedy on się stanie niezbędny, zamiast znów tylko móc bezradnie rozkładać ręce, przegrawszy kolejne głosowanie. Czarne scenariusze pisowskiego zamachu, które przychodzą nam do głowy, kiedy słuchamy komentarzy o lex Tusk, koniecznie wymagają istnienia właśnie tak silnej legitymacji opozycyjnego przywództwa, by mogło ono stać się wiarygodną co do mandatu alternatywą dla władzy. Obawiam się bardzo, że możemy tego potrzebować. Reprezentacji z mandatem silnym i wiarygodnym również i bez wyborów. Tych scenariuszy wykluczyć się nie da, trzeba je wziąć pod uwagę i przygotować się na nie.
Miliony roboczo godzin
O prawyborach słyszeliśmy i wciąż słyszymy, że zrobić się tego nie da, nawet gdybyśmy chcieli. To nieprawda. W szczególności nie da się dziś dać sobie szans na zwycięstwo, jeśli się nie wierzy w możliwość przeprowadzenia kampanii w każdej gminie i dotarcia z nią wręcz do każdej wsi. By nie wchodzić tu w nudnawe szczegóły, polecam zamiast tego kolejne myślowe eksperymenty po Waldemarze Pawlaku pozbawionym przez PiS prawa do kandydowania, co samo w sobie pozbawiłoby nas szans na zwycięstwo, jeśli nie zmienimy sposobu myślenia.
Wyobraźmy więc sobie najpierw, że 4 czerwca będzie nas w Warszawie milion. Nie jestem wprawdzie aż takim optymistą, choć sądzę, że będzie nas być może coś koło właśnie tego. To w każdym razie tylko ćwiczenie wyobraźni. Załóżmy też, że każdy z nas poświęci temu średnio 8 godzin – skoro spora część będzie musiała dojechać w tę i z powrotem, często z odległych miejsc w Polsce. Daje to więc 8 milionów roboczogodzin. Zatem milion roboczodni. Podzielmy to na zespół tysiąca pracujących osób. To tysiąc dni pracy takiego zespołu. Wliczając wolne od pracy dni – ponad trzy lata. Do wyborów zostały cztery miesiące, więc około dziesięć razy mniej. Milion roboczodni to zatem cztery miesiące pracy 10 tys. ludzi! Oczywiście nie da się przełożyć czasu demonstrujących przez jeden dzień ludzi na wielomiesięczną, regularną pracę. Ale da się pomyśleć o tym, jaki rodzaj mobilizacji jest nam potrzebny naprawdę, kiedy się w niedzielę przekonamy, jak wielka jest w nas potrzeba i możliwość mobilizacji. Mamy w Polsce 300 powiatów. Nie jesteśmy wprawdzie dotąd w stanie dopiąć grupy kilkudziesięciu tysięcy obserwatorów wyborczych, ale zespół kilku tysięcy ludzi jest w stanie objechać każde sołectwo w każdym z powiatów. I to dwukrotnie – by przeprowadzić prawybory i prawdziwie skuteczną kampanię.
Kolejne ćwiczenie wyobraźni. Na Rafała Trzaskowskiego głosowało nas z grubsza 10 milionów. Jak wiemy, to nie wystarczyło i powinniśmy wiedzieć, że znowu nie wystarczy – zwłaszcza jeśli partie wystawią kilka list i podzielą między nie nasze głosy. Ale te 10 milionów istnieje. I właśnie mobilizuje się znowu. Załóżmy, że co dziesiąta z tych osób jest wystarczająco zdeterminowana, by nie tyle bojkotować np. Orlen, do czego namawiano po tym, jak Obajtek przejął Polska Press, ale by co miesiąc wpłacać równowartość litra benzyny na obywatelski fundusz mediów wspierających kampanię. 6,5 miliona miesięcznie to już coś. Wystarczy, że wpłacą ci, co przyjdą w niedzielę na marsz i będą to przez tych kilka miesięcy robić regularnie. Starczy na zwrot kosztów. Albo na media w kampanii. Prawda?
W Tuska rękach
Przyspieszona działaniami Kaczyńskiego polaryzacja następuje w Polsce od dawna i w miarę kampanii będzie tylko przyspieszać. Międzypartyjne gry po opozycyjnej stronie, wsparte zresztą właśnie przez lex Tusk, doprowadziły tu do absolutnej dominacji: to wyłącznie Donald Tusk wiąże dziś uwagę. Nie zamierzam się zżymać – takie są fakty i widać je od dawna. Żaden scenariusz po stronie opozycji nie ma szans realizacji, jeśli to nie Tusk do niego wezwie. Jestem przekonany, że oczadziały Kaczyński dał Tuskowi do ręki broń dla siebie śmiertelną. Przy odrobinie koniecznej odwagi nie istnieje scenariusz, w którym bolszewicka ustawa nie stanie się gwoździem do trumny PiS z jednej strony, a węgielnym kamieniem zwycięskiego ruchu społecznego z drugiej. Wbrew wszystkim uważam, że w tych ponurych ostatnio czasach, to niezwykle szczęśliwa okoliczność. Warunkiem jej wykorzystania jest jednak nie partyjne myślenie, a społeczne.