Polityka migracyjna. Czy Tusk oszukał demokratycznych wyborców?
Rządowa „polityka bezpieczeństwa” jest niemoralna i bezprawna. Jest też przeciwskuteczna.
Poglądów, tez, postulatów i ocen zawartych w poniższych punktach nie znajdą Państwo — gwarantuję! — w programie żadnej partii politycznej. Wszystkie wynikają ze specyficznej perspektywy obywatelskiej i pro-państwowej. Z perspektywy rządzonych, którzy próbują określić warunki zgody na rządzenie. Którym państwo potrzebne jest między innymi do tego, by ich chroniło przed samowolą władzy. To bardzo stara tradycja politycznego liberalizmu — starsza niż samo to pojęcie. Starsza również niż sam demokratyczny wybór rządzących. Kimkolwiek są władcy, ktokolwiek daje im władzę, jej zakres ograniczają reguły określone przez rządzonych. To tak stanowione prawo tworzy państwo jako prawny byt. W Anglii ta tradycja zrodziła się wraz z Wielką Kartą Swobód, pochodzi zatem jeszcze z XIII wieku. W Polsce to Pacta Conventa i Artykuły Henrykowskie — wiek XVI. We Francji to Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, więc Oświecenie i wiek XVIII. Z tych trzech krajów jedynie w Polsce kontraktu na rządzenie nie trzeba było na władcach wymuszać przemocą.
Ponieważ proponowanych tu tez nie da się znaleźć w deklaracjach żadnej partii, oznacza to również, że są one na ogół nieobecne w życiu publicznym, nie ma ich w mediach i nie są oczywiście popularne. Proponuję je tu jednak w głębokim przekonaniu, że to się powinno zmienić i że są na to szanse. Że w rzeczywistości da się zebrać zdecydowaną większość z nas dla realizacji zawartych tu postulatów.
Gdyby na przykład zapytać dziś wyborców opozycji i wyborców władzy, czy w parlamencie chcą przedstawicieli głosujących zgodnie z dyscypliną partyjną, czy może zgodnie z wolą wyborców, odpowiedzi byłyby jednobrzmiące. Rzecz właśnie w tym, że nikt nigdy tego pytania nie zadał. Wiele tego rodzaju spraw ustrojowych o zasadniczym znaczeniu okazuje się być w podobny sposób „ponad podziałami” dzisiejszej polskiej wojny. Wiem, jakie to sprawy. Wiem, jak są ważne. Wiem również, jak w oparciu o nie budować nową rzeczywistość prawdziwie demokratycznej, nowoczesnej Polski wolnej wolnością swych obywatelek i obywateli.
Jestem „dziesiątką” na warszawskiej liście Nowej Lewicy. Ośmielam się bezczelnie ogłosić, że jestem tu „jedynką” na liście obywatelskiej.
1.
Ktokolwiek powie, że wie, jak naprawić stan ochrony zdrowia, twierdząc na przykład, że zwiększy jej finansowanie do poziomu 10 lub 12% PKB, ten albo kłamie świadomie, albo rzeczywiście wierzy własnym deklaracjom i wobec tego nie nadaje się do rządzenia zwłaszcza tak wielkimi sektorami państwa. Prostych recept tu nie ma, do współpracy trzeba zaprosić fachowców, których w Polsce nie brakuje, mając świadomość, że rozwiązania naprawdę dobrego nikt jeszcze nie widział nawet w najbardziej rozwiniętych krajach świata. To samo dotyczy szkolnictwa, emerytur i ubezpieczeń społecznych, transformacji energetycznej – można wymieniać długo. W każdej z tych wielkich i trudnych spraw potrzebne są nie agitacyjne hasła partyjnych konwencji wyborczych, ale umowa społeczna. To my poniesiemy koszty transformacji energetycznej. To pracująca mniejszość będzie musiała zapewnić emerytury i opiekę medyczną rosnącej liczbie seniorów. To my będziemy gościć miliony wojennych uchodźców – we własnych domach i miejscach pracy, kiedy państwo zawiedzie po raz kolejny. To również my zatrudniamy nauczycieli naszych dzieci i to do nas powinna należeć decyzja, czy płacić im należy jak zatrudnianym na czarno pomocom domowym, czy może np. więcej niż policjantom.
2.
Ktokolwiek z polityków celuje w „polityczne centrum” i wobec tego unika np. zapalnych „kwestii światopoglądowych”, ponieważ wie, że one dzielą centrowy elektorat i grożą utratą części poparcia – kto mówi „nie teraz”, najpierw „przywróćmy demokrację” – ten nie tylko kłamie, ale i samobójczo pozbawia politykę znaczenia, pozostawiając w jej obszarze wyłącznie nudne i na ogół fałszywe deklaracje o „europejskich wartościach”, wypranej ze znaczeń demokracji, ignorując ogromne społeczne emocje, które w ostatnich latach wypędziły na ulicę tłumy nieoglądane dotąd w całej historii III RP. Rozstrzygnięcie tych sporów jest jednym z najważniejszych i najpilniejszych zadań — ale nie jest rolą polityków. To sprawy podstawowe, w których „kompromis” – jeśli ma zapaść – musi dotyczyć obywatelek i obywateli zawierających społeczny pakt. Wiele tych spraw ma rangę konstytucyjną, dotyczy podstawowych wolności człowieka lub celów działania państwa.
3.
Ktokolwiek z polityków, przywiązanych do wartości własnej formacji, obiecuje mieszkania dla każdego, wierność „polskiej tradycji” lub aborcję bez ograniczeń i mówi jak przyszły premier, ten kłamie właśnie z tego powodu – nie będzie miał samodzielnej władzy i własnych obietnic wyborczych nie zrealizuje z całą oczywistą pewnością. To tylko agitacja.
***
Z tymi trzema rodzajami politycznych kłamstw mamy do czynienia powszechnie i na codzień. Żadnego z nich nie piętnują media, żadnemu z nich nie sprzeciwiamy się jako wyborcy. „Mamy taką politykę, jaką mamy, trudno” — mówimy oczywiście nie bez racji.
Sam o polityce myślę radykalnie inaczej. Myślę o tych, którzy nie głosują i sądzę, że rozumiem, dlaczego od polityki stronią. Polityka musi być wyrazem umowy społecznej, a nie gabinetowych kompromisów. One zawiodły i skompromitowały się w oczach wyborców. Spadająca frekwencja wyborcza to tylko jeden z licznych wyrazów zużycia fałszywej polityki i pozornej demokracji. Badania pokazują systematycznie, że przedmiotem największej troski jest wśród polskich obywatelek i obywateli stan ochrony zdrowia, inflacja, bezpieczeństwo emerytur – a nie ustrojowe zagadnienia niezawisłości sądownictwa i podobne. Mimo to obietnice 12% PKB na ochronę zdrowia są tropem fałszywym. Równocześnie bowiem te same badania pokazują, że ogromna większość z nas nie wierzy, by zmiana władzy mogła przynieść poprawę stanu polskich szpitali, lecznictwa, szkolnictwa, warunków pracy, prowadzenia biznesu, stanu środowiska – po prostu warunków życia.
Nie wierzymy w to wszystko bardzo słusznie. Ochrona zdrowia to wielki sektor, podobnie jak choćby edukacja. Oba pochłaniają główne pozycje budżetów większości cywilizowanych krajów, zatrudniają armie ludzi, których zawodowe kompetencje buduje się latami – wręcz przez pokolenia. Zmiana wymaga tu czasu i ogromnych nakładów, te zaś zależą od ekonomicznych możliwości, a nie od politycznej woli rządzących. Rządzeni o tym wiedzą. Znają też wątpliwą wartość wyborczych obietnic. Niezależnie od tego jednak, jak i czym uzasadniona jest ta wielokrotnie mierzona w badaniach społeczna niewiara w zmianę w sprawach dla ludzi przecież najważniejszych, oznacza ona po prostu niewiarę w sens polityki, nie tylko demokracji. To tym trzeba się dziś w Polsce zająć przede wszystkim. Wiedząc, że polski kryzys nie wziął się z powietrza, że był efektem właśnie całkowitego upadku zaufania do politycznych elit i politycznego systemu.
Polską politykę – ustrój państwa – trzeba dziś budować od nowa. Nie wystarczy tylko „przywrócenie praworządności” – ona zresztą pozostawiała wiele do życzenia jeszcze zanim PiS przejął władzę i wydał wojnę sądom oraz sędziom. Oznacza to – czy tego chcemy, czy nie – reformę konstytucyjną. Jak wszystkie inne sprawy zasadnicze i trudne, pakt w tej sprawie zawrzeć muszą obywatelki i obywatele, nie politycy.
Nowy parlament powinien się zająć konstytucyjną reformą ustroju. Prawdziwa dla wszystkich demokracja jest koniecznym warunkiem przetrwania państwa i każdego obozu władzy, przerwania niszczycielskiego cyklu politycznych wstrząsów. Parlament powinien doprowadzić do referendum konstytucyjnego i po nim rozwiązać się, rozpisując nowe wybory w zreformowanym państwie. Szans na to dziś nie widać, ale nadzieję widzę właśnie w ich budowaniu. Poniższe tezy o trójpodziale władzy, ustroju partii politycznych i prawach człowieka są tylko przykładami problemów ustrojowych.
Bezpieczniki demokracji
Polską politykę – ustrój państwa – trzeba będzie budować od nowa. Nie wystarczy tylko „przywrócenie praworządności” – ona zresztą pozostawiała wiele do życzenia jeszcze zanim PiS przejął władzę i wydał wojnę sądom oraz sędziom. Oznacza to – czy tego chcemy, czy nie – reformę konstytucyjną. W dzisiejszej Polsce powinniśmy widzieć, że konstytucja zawiodła, skoro mimo niej – i wbrew niej – dało się instalować w państwie porządek autorytarny i zagrozić podstawowym demokratycznym wartościom. To nieprawda, że każde prawo złamie lub ominie polityczny gangster w rodzaju rządzących dziś polityków PiS. Skuteczne gwarancje ustrojowe, rozumiane i cenione przez obywateli, wytrzymałyby tę próbę.
Legitymacja ustroju i polityki
Poza wadami systemu instytucji kluczowa okazała się wątła wartość prawa i norm ustrojowych w oczach obywateli. Zamach PiS na konstytucję trwał już dwie kadencje, po 2015 roku czterokrotnie szliśmy do wyborów i czterokrotnie przegrywaliśmy zanim wygraliśmy wreszcie ostatnie wybory. Wyborcy PiS przedłużali mandat swojej władzy, dobrze wiedząc, że pozwalają w ten sposób na dalsze demolowanie podstawowych norm praworządnej demokracji. Dlaczego?
Odpowiedzi można i trzeba dać wiele, ale jedna z nich jest taka, że konstytucję przyjęliśmy ćwierć wieku temu niezupełnie jako „naród”, jak to dumnie obwieszcza piękny tekst jej preambuły. W referendum konstytucyjnym udział wzięło 43% uprawnionych, z czego za jej przyjęciem zagłosowało 52%. Zatem poparło tę konstytucję, której w ostatnich latach tak zażarcie broniliśmy, nieco ponad 22% z nas. Mniej więcej tyle samo, ile dziś głosuje na Andrzeja Dudę i tylko nieznacznie więcej niż głosowało na PiS w 2015 roku, kiedy ta partia przejęła władzę „ordynacyjnym fuksem”. Sprzeciw wobec konstytucji był w trakcie referendum ogromny i dotyczył tych samych prawicowych środowisk, które dziś rządzą Polską. Według wszystkich ówczesnych sondaży ten sprzeciw przeważał – projekt konstytucji upadłby z całą pewnością przy większej frekwencji, uratowała ją próba bojkotu referendum przez prawicę – pozostającą wówczas poza parlamentem.
Umowa społeczna
Dobra konstytucja zawiera nie tylko najlepsze możliwe zapisy i regulacje. Konstytucja dobra naprawdę wymaga, by jej reguły akceptowali wszyscy bez zastrzeżeń, wiedząc, że zamach na nią jest równoznaczny ze zdradą stanu. Doprowadzenie do takiego ideału jest piekielnie trudne, to niewątpliwie najtrudniejsze z wyzwań przed nami. Ale nie uciekniemy przed nim. Jeśli spróbujemy ucieczki, złe czasy powrócą w dwójnasób.
To nie tylko niezawisłość sądów. To również kontrola rządu przez parlament. To między innymi oczywisty i kompletnie zapomniany bezpiecznik demokracji. Gdyby całej władzy nie dało się wziąć szturmem w jednych wyborach, zamach stanu, którego byliśmy świadkami i ofiarami, po prostu nie byłby możliwy. Nie byłby też nikomu potrzebny.
To jedna z pierwotnych wad systemu
W historii III RP tak rozumiany trójpodział nie istniał, a choć Konstytucja go obiecuje, to nie tworzy żadnych politycznych mechanizmów kontroli. Parlament był wyrazem tej samej politycznej większości, co rząd. Parlament był więc w polskim ustroju legislacyjnym zapleczem rządzących i choć to PiS zamienił go w bezwolną maszynę do głosowania, nie jest to w polskiej rzeczywistości nic nowego.
Degradacja prawa
Prawo stanowione w Sejmie i w Senacie dawno przestało w tej sytuacji tworzyć rządzącym ograniczenia, których przekroczyć nie wolno. Stało się zamiast tego serią rządowych dekretów, szczegółowych jak rozporządzenia, jest narzędziem władzy wykonawczej, instrumentem rządzenia zamiast zespołem żelaznych reguł, których łamać i zmieniać nie wolno.
Społeczne zaufanie
Istnieje i zawsze istniała opozycja w parlamencie. Obecna władza odebrała jej jakąkolwiek realną rangę, ale efektywnego wpływu na politykę rządzących opozycja nie miała nigdy. W oczach rządzonych natomiast opozycja to po prostu aspirujący do władzy politycy – a nie głos ludu, nie reprezentacja rządzonych, która każdej władzy wyznaczy nieprzekraczalne granice.
Szczególna pilność sprawy
Korekta w tej sprawie ma zasadnicze znaczenie. Nowy parlament musi się stać w oczach rządzonych ich reprezentacją – tylko wtedy polityka będzie miała dla nich znaczenie. To po prostu niezbędny warunek przetrwania nowej władzy w trudnych czasach, kiedy zagrożenie populizmem nie zniknie, a jego kolejna fala może przynieść dewastację ponad wszystko, co do tej pory umieliśmy sobie wyobrazić. A przy tym — jeszcze raz — gdybyśmy w Polsce mieli rzeczywisty trójpodział władzy i gdyby nie dało się jej wziąć w całości, choćby na skutek „ordynacyjnego fuksa”, arytmetycznego zbiegu okoliczności, jak to się stało w 2015 roku i jak nie da się tego uniknąć w przyszłości – żaden zamach stanu ani nikomu nie byłby potrzebny, ani nie byłby możliwy.
Kierunki zmiany – wariant prawicy
Możliwych rozwiązań jest wiele i są bardzo różne. Jednym z nich jest system prezydencki, powierzający władzę wykonawczą prezydentowi wybieranemu w odrębnych terminach i według innego klucza wyborczego niż parlament. „Trudna kohabitacja” stałaby się wówczas normą, co utrudnia rządzenie i rodzi szereg związanych z tym trudności, niemniej tworzy system równowagi, w której dwa różne ośrodki władzy kontrolują się wzajemnie. W naturalny sposób parlament staje się wówczas „opozycyjnym” kontrolerem rządzącego prezydenta. To właśnie prezydencki model państwa mieli w głowach protestujący w 1997 roku prawicowcy. Nie opowiadam się za nim. Twierdzę tylko, że takie rozwiązanie należy wziąć pod uwagę i poddać debacie, na którą zasługują obywatele i obywatelki – bo to do nich należy państwo zgodnie z konstytucyjną obietnicą.
Korekta modelu gabinetowego
Rozwiązaniem innego rodzaju – bardziej zgodnym z obecnym modelem państwa – jest Senat, izba, którą Obywatele RP zawsze postulowali uczynić obywatelską, a która wciąż pozostaje podzielona na strefy partyjnych wpływów. Należałoby np. przesunąć kadencje Senatu w stosunku do kadencji Sejmu i wydłużyć je. Na rozważenie zasługują dalsze zmiany politycznego klucza tworzenia Senatu – część mandatów można w nim powierzać np. wybieranym w jeszcze innym trybie samorządowcom. Należałoby także poważnie zwiększyć uprawnienia Senatu w stosunku do Sejmu. Trzeba by wreszcie zastanowić się także, czy istotnie potrzebujemy w Polsce i prezydenta, i Senatu – w obecnej konstytucji to przecież relikt systemu zaprojektowanego na okoliczność transformacji rozpoczętej w 1989 roku, kiedy prezydent Jaruzelski miał po prostu dawać gwarancje lojalności Polski wobec Moskwy.
Umowa społeczna, czyja jest decyzja
Nie ma dziś żadnego sensu opowiadać się programowo za którymkolwiek z tych biegunowych rozwiązań — a w rzeczywistości możliwych ich jest bardzo wiele. Ważne jest stwierdzić, że decyzja tego rodzaju jest kluczowa i że należy ją powierzyć obywatelom. Ważne jest wiedzieć, że każda taka zmiana oznacza konieczność zmiany konstytucji – tej samej, której tak bardzo broniliśmy.
Właściwym sposobem debaty – i to jest moją programową tezą, a nie konkretny model państwa, za którym opowiedzieć się muszą rządzeni, nie politycy – jest reprezentatywna, obywatelska „Trzecia Izba” na wzór tego, co zrobiono w Irlandii, pracując nad regulacją stosunków z Kościołem Katolickim, prawem aborcyjnym i transformacją energetyczną. Referendum konstytucyjne musi być ostatnim elementem całego procesu.
Problem jest niedoceniany. A przecież nie jest przypadkiem, że zamachu na konstytucję dokonała w Polsce partia wodzowska. Trudno byłoby planować przejęcie Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i sądów powszechnych, czy Telewizji Polskiej w świetle kamer, na oczach publiczności lub choćby tylko rzesz członków własnej partii.
Nie jest również przypadkiem, że inna partia wodzowska, tworząca poprzednią władzę, tak bardzo skompromitowała w oczach wyborców demokrację parlamentarną, że z zadowoleniem witano odwet na elitach i niszczenie wszelkich cywilizowanych obyczajów oraz instytucji.
Niewiele europejskich krajów reguluje prawem ustrój partii politycznych. Większość dba wyłącznie o wolność tworzenia partii i konkurencyjny, niczym nieregulowany „wolny rynek” pomiędzy nimi. Do nielicznych wyjątków należą np. Niemcy i Dania. Zaledwie jedna, niewielka w dodatku polska partia mogłaby zostać tam zarejestrowana jako spełniająca wymogi.
Wbrew wszelkim pozorom reforma w tym zakresie nie jest drobiazgiem, ale sprawą kluczową dla przetrwania demokracji. Z punktu widzenia wyborców ważne jest, czy partyjny polityk, który ma być ich reprezentantem, jest związany z nimi, czy z partyjną centralą narzucającą mu dyscyplinę w głosowaniach. Ale ważne jest też wewnętrzne życie partii. Dziś przypomina ono obyczaj raczej feudalny niż demokratyczny. Partyjni „charyzmatyczni liderzy” swą wszechwładzę w partii budują dzięki „miejscom biorącym”, których są jedynymi dysponentami i które rozdają jak feudalne lenna, tworząc podobny system zależności. Cała przyszłość polityka – jego być albo nie być – zależy od tej decyzji. Dostając biorące miejsce, polityk ów wchodzi z klucza do władz partii, dołączając do lojalnej drużyny lidera. Rezultatem tego procesu jest co najmniej dworski, a często wręcz mafijny obyczaj w polityce. Zdemokratyzować trzeba w partiach bardzo wiele rzeczy, a finanse są tu najmniej ważnym problemem. Kluczowe znaczenie ma właśnie władza nominowania kandydatów na „biorące miejsca” nawet na poziomie gminy. To zresztą sfera nie tylko nowej ustawy o partiach, ale również kodeksu wyborczego, który sprzyja patologii.
Niemiecka AfD wprawdzie spełnia minimalny standard demokratyczny, pozostając wciąż rosnącym zagrożeniem dla niemieckiej praworządnej demokracji – więć żadnych cudownych lekarstw tu nie ma. Ale chodzi nie o totalitarną ideologię, a o praktykę funkcjonowania. Partie niespełniające podstawowych standardów wewnętrznej demokracji po prostu nie mogą mieć prawa ubiegać się o władzę w państwie. To jeden z tych „bezpieczników demokracji”, który ma szansę zadziałać skutecznie, bo działa z wyprzedzeniem – zanim zagrożenie nastąpi.
Jestem przekonany, że aborcja jest prawem kobiety i w jej decyzję nikt nie ma prawa ingerować, szczególnie państwo i oczywiście także obywatele. Od większości zwolenników liberalizacji ustawy odróżnia mnie przy tym kilka rzeczy.
Jestem z jednej strony zdecydowanie bardziej radykalny niż większość zwolenników liberalizacji. Uważam więc na przykład, że progowy moment 12 tygodnia ciąży nie ma żadnego sensu, podobnie zresztą jak każdy inny taki próg. Dramatyczne uszkodzenia płodu bywają wykrywane również np. w 5. miesiącu ciąży. Co wtedy? Zakazać terminacji aborcji, gdy płód jest np. pozbawiony czaszki? Jednolite kodyfikacje nie mają szans być sprawiedliwymi i ludzkimi. Opowiadam się za modelem kanadyjskim.
Z drugiej strony sądzę, że aborcja nie jest procedurą obojętną etycznie, co budzi sprzeciw tych, którzy uważają po prostu, że „aborcja jest ok”. Taka postawa powoduje oskarżenia o wsteczny konserwatyzm. Co gorsza, jestem także przekonany, że poglądów „obrońców życia” nie da się ot tak po prostu odrzucić i unieważnić jako nieracjonalne, choć sam je za nieracjonalne uważam. Nie ma w praworządnej demokracji narzędzia i odpowiedniej instytucji, by poglądy racjonalne i uprawnione odróżniać od nieracjonalnych i nieuprawnionych — musielibyśmy w tym celu ustanowić trybunał racjonalności, a to byłby pomysł bolszewicki. Spór o aborcję — czy tego chcemy, czy nie — należy więc w tej sytuacji uznać za konflikt istotnych wartości, choć proste zakwestionowanie wartości przeciwnika kusi jako wyjście prostsze.
O podstawowych wolnościach człowieka nie wolno decydować politykom. Musi je określić konstytucja, a każda władza — również prawodawcza i sądownicza — ma je po prostu respektować. To, co musi zrobić pilnie parlament i co zrobić mu wolno, to cofnąć w trybie pilnym karne konsekwencje orzeczenia Przyłębskiej, ale także — jestem o tym przekonany — uchylić wszelkie przepisy o karach za aborcję w każdym przypadku. Tej koniecznej i pilnej decyzji musi jednak towarzyszyć wyznaczenie drogi ostatecznego, konstytucyjnego rozstrzygnięcia tej sprawy tak, by to konstytucja wyznaczyła jasne granice, których żadnej władzy przekraczać nie wolno. Tylko zresztą pod takim warunkiem całkowita depenalizacja aborcji ma szanse zostać dziś zaakceptowana w pilnym trybie, który jest dziś bezwzględnie potrzebny po prostu dlatego, że umierają w Polsce kobiety.
Konsekwencje tej samej postawy opartej na konstytucyjnej randze praw człowieka w odniesieniu do praw osób LGBT, w tym prawa do adopcji i wychowania dzieci są jeszcze bardziej radykalne. Państwu nie wolno decydować ani czym jest rodzina, ani kto ma, a kto nie ma prawa do bycia rodzicem. O adpocji tak czy inaczej każdorazowo orzeka sąd, kierując się dobrem dziecka. Żadne prawo nie może rozstrzygać z góry, że pary jednopłciowe to dobro naruszają. Każde takie rozstrzygnięcie byłoby po prostu norymberskie z ducha.
Rozbroić społeczne bomby
Problem należał do niedawna – do czasu wyraźnych zmian sondaży poparcia i idących ich śladem politycznych deklaracji liderów głównego nurtu – do wielkiego i wciąż rosnącego obszaru „tematów zastępczych”. Deklaracji takich, jak ostatnie oświadczenia polityków szukających poparcia większościowego centrum, unikano dotąd jak ognia. Każdy pogląd – progresywny lub konserwatywny – odstraszał bowiem część podzielonego w tej kwestii elektoratu partii centrowych. W tej sprawie zatem wyłącznie kluczono, uznając, że „nie czas teraz na sprawy światopoglądowe” i że najpierw trzeba „przywrócić demokrację”. Cóż, dla demokracji i jej przywrócenia niewiele jest spraw ważniejszych. Obrona praw kobiet wywołała przy tym wielkie społeczne emocje, powodując największe protesty w historii III RP. Eliminacja tego tematu jako zakazanego w polityce „centrum” była więc tyleż zrozumiała, co samobójcza, powodując, że w obszarze „centrowej polityki” pozostawały wyłącznie pozbawione znaczeń ogólniki, które nikogo nie obchodzą, lub obietnice udające bliski „zwykłym ludziom” konkret, w które z kolei nie wierzył nikt przy zdrowych zmysłach.
A przy tym aborcja, podobnie jak prawa osób LGBT i podobne kwestie, jest tematem zapalnym – możemy mieć pewność, że przy każdej kampanii wyborczej i w każdym kryzysie temat zostanie wywołany, powodując wstrząsy groźne dla podstaw państwa. To jedna z bomb, które trzeba rozbroić, żeby zbudować demokratyczny ład – a nie po tym, jak zostanie zbudowany. To również jedna ze spraw tak ważnych, że nie wolno z niej czynić broni w politycznej rywalizacji o władzę w perspektywie kolejnych wyborów.
Demokracja nie jest ważniejsza od wolności i życia, ale tylko ona rozstrzyga
Mój własny pogląd o aborcji, która powinna być dostępna zawsze, bez żadnych ograniczeń również tych dotyczących tygodnia ciąży, ma niewielkie znaczenie, bo to z pewnością nie ja powinienem decydować – ani żaden z polityków. Nie jest też ważne, czy uważam aborcję za podobną do innych zabiegów procedurę medyczną, czy sprawa jest dla mnie znaczona etycznie. Na pytanie, czyja powinna być decyzja, odpowiadam – powinna zapaść jak w Irlandii: powinna być efektem deliberacji reprezentatywnej grupy obywateli, przedmiotem rzetelnej i odpowiednio długotrwałej debaty publicznej i wreszcie powszechnego referendum, które w tej sytuacji nie będzie miało szans nabrać charakteru populistycznego plebiscytu. Status prawa o aborcji musi być inny niż status zwykłych ustaw. Do jego zmiany zwykła większość nie może być wystarczająca. Zmiana władzy nie może rodzić ryzyka zakwestionowania podstawowych praw człowieka.
Prawa człowieka to zagadnienia oczywiście szczególnej wagi, wymagające gwarancji konstytucyjnych. O ile w kwestii aborcji doszło do wyraźnej zmiany w politycznym głównym nurcie, o tyle prawa osób LGBT, np. prawo do adopcji dzieci przez pary jednopłciowe, są nadal politycznym tabu. Wbrew wszelkim pozorom uważam tę sprawę za prostszą niż prawo do aborcji i w gruncie rzeczy oczywistą. W odróżnieniu od aborcji żadna ustawodawcza inicjatywa nie jest tu niezbędna, choć być może prawo do wychowywania i opieki nad dziećmi powinno zostać dopisane do konstytucyjnego katalogu praw człowieka. Niewątpliwym nadużyciem wydaje mi się konstytucyjne określenie rodziny i małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny. Dlaczego państwo i w ogóle jacykolwiek inni ludzie mieliby o tym decydować? Z drugiej strony — czy nie istnieją granice tak pojmowanej wolności, jak w takim razie traktować np. wielożeństwo?
Tak czy owak, o adopcji decydują sądy. Kierując się zawsze „dobrem dziecka”. To bardzo ogólna norma, wyjątkowo mało precyzyjna. Wprawdzie nie bez wyjątków, okazuje się jednak wystarczająco dobra. Być może ktokolwiek byłby skłonny i umiałby bronić poglądu, że jednopłciowa para tworzy dla dziecka niekorzystne środowisko. Nie ma sensu oburzać się z tego powodu, skoro to sąd podejmuje decyzję – zawsze w konkretnym przypadku konkretnego dziecka i konkretnej pary starającej się o adopcję. Norma prawna, która dyskwalifikowałaby pary jednopłciowe, musiałaby z konieczności być norymberska z ducha – musiałaby z góry, po faszystowsku dyskryminować orientację seksualną. Na szczęście w Polsce żadnej takiej normy (jeszcze) nie stworzono. To, czego trzeba w tej sprawie, to po prostu wyrok sądu. Przydałby się ze strony Sądu Najwyższego lub Trybunału Konstytucyjnego. Ustrój sądów między innymi dlatego był od dawna niewystarczający, że nie istniała efektywna ścieżka, w której obywatel mógłby się doczekać sądowego rozstrzygnięcia dotyczącego własnych podstawowych praw w tej i wielu innych sprawach. Sprawa dotyczy więc według mnie nie tyle prawodawstwa dotyczącego osób LGBT, ale rozproszonej kontroli konstytucyjności, co jest zagadnieniem osobnym. Wygląda jednak na to, że w tej sprawie – inaczej niż w sprawie aborcji – kluczowa jest nie umowa społeczna, ale raczej rzetelna ocena prawników. To ich – nie polityków i nawet nie kandydatów w wyborach – należy pytać o zdanie. Należy dopilnować, by to się stało.
Przed nami są ustrojowe decyzje dotyczące zrujnowanej niezawisłości sądów. W tym również rozstrzygnięcia dotyczące całej już armii sędziów powołanych be wątpliwości nieprawidłowo i wielkiej masy orzeczeń, które wydali, a z których każde da się skutecznie zakwestionować na tej podstawie. Prawnicy, ich organizacje i całe środowisko wiedzą dobrze, że ustrój i organizacja sądów istotnie wymagały naprawy przed 2015 rokiem.
Parlament jest najwłaściwszym i – poza zdemolowanym TK – najistotniejszym miejscem, by zadbać o podstawowe reguły w tym zakresie. O to, by odpowiedzialność za zamach stanu nie rozpłynęła się w politycznych targach, by ci, którzy sprzeniewierzali się konstytucyjnym wartościom, na straży których ich ustanowiono, nie pozostali bezkarni. By nie naruszono praw ludzi i instytucji do sprawiedliwych wyroków. By już nigdy nie stosowano „dróg na skróty” – choćby tym razem w odwrotną stronę. By nowy ustrój polskiego sądownictwa zyskał społeczną zgodę, a nie tylko aprobatę klasy politycznej w jej bieżącej większości.
Sędziom brać udziału w tych decyzjach nie wolno. Ale politykom – powiedziałbym – nie wolno tym bardziej. Jedną z funkcji sądów — choć nie jedyną — jest kontrola władzy. Kontrola polityków zatem. Choćby tylko z tego powodu — nie wolno decyzji o zakresie władzy sądowniczej oraz jej ustroju i ograniczeniach pozostawiać wyłącznie w rękach zainteresowanych podsądnych.
O zwykłych sprawach wprost z konstytucji
To są jednak wszystko rzeczy dość znane, choć politycy na ogół z oczywistych powodów widzą je nieco inaczej. Ustrojowa rola sądów może i powinna być jednak znacznie poważniejsza, co uświadamiamy sobie już o wiele rzadziej: w istocie chodzi o demokrację, w której żadna mniejszość i żadna jednostka nie jest bezbronna w konfrontacji z większością i z władzą. Takie myślenie o ustrojowej roli sądów jest w Polsce nowe i wciąż niemal nieznane.
Kiedy u progu rządów PiS Obywatele RP występowali z inicjatywami obywatelskiego nieposłuszeństwa, niemal nie było w Polsce prawników, którzy uważaliby, że możliwe będą sądowe wyroki wydane wprost na podstawie norm konstytucji stojących ponad ustawami – orzeczenia nierzadko w znacznej mierze wbrew zapisom ustaw i rozporządzeń. Pomimo wyraźnego zapisu Art. 8. 2. Konstytucji, uważano dotąd zawsze, że sędziowie nie odważą się stosować zapisów konstytucji bezpośrednio, a nawet, że nie powinni tego robić, bo prowadziłoby to do prawnej anarchii. Od oceny konstytucyjności przepisów prawa był Trybunał Konstytucyjny, a przypadki kolizji norm ustawowych z konstytucją mógł poza nim stwierdzać w konkretnych sprawach co najwyżej również Sąd Najwyższy, choć i w tej sprawie trwał w Polsce spór między prawnikami. Wykładnię konstytucji – uważano – określają ustawy i ta wykładnia, a nie własna interpretacja, obowiązuje sądy powszechne. Dziś po wielu setkach spraw wniesionych przed sądy w wyniku represji władz, które świadomie prowokowaliśmy, zasada Art. 8. 2. i tzw. rozproszonej kontroli konstytucyjności stała się powszechnie akceptowaną normą. Co więcej, to właśnie ten proces zmiany prawnej świadomości sędziów przysłużył się zbudowaniu ich podziwianej dzisiaj niezłomnej niezawisłości – istotnie niespotykanej w całej dotychczasowej historii III RP. To niewątpliwie największe z dokonań Obywateli RP, z którego sam również jestem dumny, mając w nim swój udział. Podziw dla sędziów jest więcej niż zasłużony – w ogromnej większości przypadków to oni ryzykowali bardziej niż my i płacili za to cenę nieporównanie wyższą.
Istnieje dziś kilka środowisk, dla których doświadczenie sędziowskiej niezawisłości jest niezwykle ważne i które są wobec tego gotowe bronić jej w każdych warunkach. Wyroków wydawanych w imieniu Rzeczypospolitej wysłuchujemy z najwyższym szacunkiem, wiedząc, że mamy do czynienia z władzą państwa, które istotnie należy do nas zgodnie z konstytucyjną obietnicą. Rzecz w tym, by sądy i konstytucja pełniły podobną rolę w „zwykłych sprawach zwykłych ludzi” — a nie wyłącznie w niektórych sprawach klasycznie „politycznych”, w dodatku wyłącznie takich, w których oskarżenie ze strony policji gwarantuje finał w sądzie.
W większości innych przypadków nie da się bowiem skutecznie stanąć przed sądem i doczekać rozprawy. Udało się to wreszcie emerytom służb mundurowych, których pozbawiono emerytur w tzw. ustawie „dezubekizacyjnej”, choć nie wypełniło to prawa do sprawiedliwego wyroku w rozsądnym czasie i wielu tych ludzi sprawiedliwości po prostu nie doczekało. Podobna sztuka udała się kilku osobom, które zdołały w sądzie uzyskać odszkodowania od władz miasta za zatrute powietrze. Nie udaje się to wciąż Obywatelom RP pozbawionym bezprawną decyzją Kancelarii Sejmu dostępu do parlamentu – tej decyzji pozbawiającej nas istotnych praw politycznych bez wyroku sądu i jakiejkolwiek możliwości odwołania nie udało się dotąd skutecznie zaskarżyć przed żadnym z polskich sądów, choć jedna z tych spraw doczekała się zwycięskiego dla nas finału w Europejskim Trybunale Praw Człowieka. Nie da się w sądzie dochodzić naruszania prawa do wiedzy i innych praw człowieka naruszanych w szkole zarówno przez pojedynczych nauczycieli, jak i zwłaszcza przez cały jednolity system szkolnictwa, nie da się dochodzić praw pacjenta w przychodni, szpitalu, aptece, praw lokatora i wielu innych (o prawie do adopcji była już mowa), nie da się oskarżyć TVP o propagandowe kłamstwa naruszające zasadę godności człowieka, nie wskazując konkretnego pokrzywdzonego i jego koniecznie materialnie wymiernych szkód. Chodzi więc o to, by każda i każdy w Polsce wiedział, że prawa gwarantowane w konstytucji dotyczą wszystkich i każdego zwykłego życia, że nie są od święta cytowanymi ozdobnikami państwowych ceremonii. Że każdego bronią sądy niezależne od władzy.
Jak to zrobić, jest rzeczą refleksji ekspertów. Rozproszona kontrola konstytucyjności, zwłaszcza widziana tak szeroko, przywodzi na myśl raczej amerykańską tradycję niż europejską. Nie jest jasne, czy systemowa bezczynność sądów w wielu kluczowych sprawach jest kwestią kultury prawnej, czy litery prawa. To trudne sprawy, ale rozstrzygnąć je trzeba. Dobry ustrój nie na tym polega, że ministrowie w rządzie są koniecznie uczciwi, mądrzy i szanują obywateli. Konflikt obywateli z władzą, jej ludźmi i instytucjami zdarzyć się może zawsze i sądy absolutnie nie mogą czynić obywateli bezbronnymi.
Niezawisłe sądy wtedy będą bronią w rękach obywateli, kiedy każdą sprawę naruszenia każdego z praw człowieka i obywatela będzie można wnieść przed dostępny dla wszystkich sąd powszechny. Sądowa linia orzecznicza jest jednym z narzędzi zmiany w rękach grup społecznych.
Wybieramy reprezentantów w toku kampanii wyborczych z użyciem najbardziej zaawansowanych technik PR, inwestując w nie wiele, choć techniki PR są po to, by raczej manipulować „narracją” niż komunikować racje i logikę rzetelnej argumentacji. Równocześnie dziś już wiemy dobrze, że faktyczną reprezentację łatwiej i taniej jest wylosować niż wybrać. Robią to systematycznie agencje badania opinii publicznej i bez większych zastrzeżeń wierzymy ich ustaleniom.
Przypadek Irlandii
W Irlandii wylosowanej grupie „ludzi takich jak my” powierzono decyzję w sprawie wprawdzie niezbyt skomplikowanej, ale tak wielkiej wagi i tak trudnej, że politycy nie byli jej w stanie podjąć. Chodziło o aborcję i rolę Kościoła Katolickiego w irlandzkiej Republice. Ale także o klimat i środowisko. Parlament Republiki Irlandii z rozmysłem zdecydował o delegowaniu własnej władzy do „Trzeciej Izby” obywatelskiej. W jakiejś mierze zrobiono to dla uniknięcia osobistej odpowiedzialności polityków.
Irlandzkie Zgromadzenie Obywatelskie nie było jednak zwykłą sondażową reprezentatywną próbą. Składało się z ludzi „takich jak my”, ale równocześnie zupełnie „innych” – w tym sensie, że w odróżnieniu od nas zadali sobie trud, by w toku długotrwałych prac dorobić się wiedzy o dyskutowanych zagadnieniach na niemal eksperckim poziomie oraz by uzgodnić między sobą stanowiska zanim je ostatecznie przegłosowano. Werdyktowi tych ludzi zaufano – co nieczęsto się zdarza wybieranym parlamentom. Ufano również obecnej stale we wszystkich mediach debacie. W efekcie referendum, które decyzjom nadało niezbędnie potrzebną silną i ostateczną legitymację – zwalniającą polityków z odpowiedzialności jeszcze bardziej – nie było koncertem populistycznych haseł, a świadomą i dobrze uzasadnioną decyzją, co w demokracjach zdarza się jeszcze rzadziej niż zaufanie.
Zgromadzenie Obywatelskie, wylosowany panel reprezentatywny, jest jedną z możliwych próbek tego, co trzeba umieć zrobić, jeśli demokracja ma przetrwać. O tyle dobra jest ta akurat próbka, że przynajmniej ją znamy – w odróżnieniu od wielu rzeczy nowych i w demokracji niezbędnych, których nie widział jeszcze nikt.
Losowanie nie jest demokratyczną „nowinką” ostatnich lat. Stosowano je w greckim Antyku i w średniowiecznych republikach włoskich, gdzie obok drobiazgowego podziału władzy zapobiegało to jej koncentracji i rozrostowi. Amerykańscy sędziowie przysięgli są losowani, co zapewnia ich bezstronność. To wbrew charakterystycznej polskiej niewiedzy bardzo oczywista i rozpowszechniona praktyka.
Co wymusza zmianę modelu przedstawicielstwa
Istotną cechą losowanej „Trzeciej Izby” jest jej swoista „jednokadencyjność”. Pracując w zgromadzeniu obywatelskim nie da się zrobić politycznej kariery i zostać ponownie wybranym. O składzie Trzeciej Izby decyduje losowanie, a nie oratorski konkurs w kampanii wyborczej. Podejmując decyzję nie ma po co patrzeć na zbliżający się koniec kadencji, bo po niej nie będzie żadnych nowych wyborów. Nikt nie zarządzi żadnej dyscypliny partyjnej, żaden ekspert od wizerunku nie będzie niczego doradzał, żadna taktyka nie ma tu sensu, „charyzma” też na nic się nie przyda. Kiedy się przyjdzie zmagać serio z kryzysem klimatycznym i podejmować decyzje kosztowne dla wielkich grup społecznych, tradycyjny model przedstawicielski musi się załamać właśnie w związku z nadchodzącymi wyborami – zrealizują się wtedy eksploatowane wielokrotnie scenariusze filmowe, z klasycznymi „Szczękami” czy popularnym niedawno „Nie patrzcie w górę” włącznie. Sondaże poparcia spadają tym, którzy wieszczą kłopoty, a rosną tym, którzy obiecują, że będzie dobrze, próbując bez przygód dotrwać do wyborów. To wyklucza szanse rozwiązania realnych problemów.
Tradycyjny model przedstawicielski nie wytrzyma również próby demografii. Społeczeństwa rozwiniętych krajów demokratycznych starzeją się i już dzisiaj przewagę uzyskują w nich seniorzy. Niepracujący, korzystający ze świadczeń emerytalnych i z wciąż rosnącego zakresu coraz droższych usług medycznych. Seniorzy mają w demokracji ilościową przewagę nad młodszą grupą pozostającą w wieku produkcyjnym i utrzymującą wszystkie te rosnące wciąż sektory opieki niezbędne nie jej, ale starszej większości. Demokracja będzie w tej sytuacji zawsze przypominać głosowanie stada wilków i owcy, w którym każde ze zwierząt ma równy głos. Decyzja o zjedzeniu owcy będzie oczywista. Będzie też nie do zakwestionowania. I będzie samobójcza. W Polsce już dziś emeryci przegłosowują młodzież.
Fakty dokonane
Perswazja nie działa. Losowanie reprezentacji jest wciąż w Polsce nieznanym pomysłem, politycy go nie chcą, a powody wydają się oczywiste: zazdrośnie strzegą własnej władzy. To jednak raczej w ten sposób np. rząd PO-PSL powinien był podejmować decyzję o wieku emerytalnym. Tę, która – pomijając głos „ludzi takich jak my” – w sporej mierze kosztowała ten obóz utratę władzy. Dla polityków wygodne może okazać się przekazanie komu innemu odpowiedzialności za decyzje potencjalnie niepopularne i kosztowne. To głównie z tego powodu irlandzki parlament chętnie uznał werdykt Zgromadzenia Obywatelskiego.
O prawie do dochodzenia podstawowych praw przed sądami powszechnymi wbrew obowiązującym ustawom moglibyśmy dyskutować wiekami, nie osiągając niczego. Obywatelom RP wystarczyło zamiast tego połamać kilka pisowskich ustaw i stanąć przed sądem, by realizacja tego nierealnego w powszechnej opinii postulatu stała się faktem. Jako reprezentant odchodzącego pokolenia jestem mniej cierpliwy od ludzi młodych. Trzecią Izbę i inne nowe instytucje demokracji trzeba w drodze faktów po prostu powołać. Debaty są bezcenne, ale to fakty rodzą zmianę.
To bardzo rozległy obszar, należą do niego m.in. krytycznie dla mnie ważne kwestie równości i dyskryminacji, która w Polsce wciąż ma się dobrze. Tu chcę się zająć węższym zagadnieniem pomocy społecznej — a i tak będzie obszernie. Pisowski projekt 500 Plus był tu – lub powinien był być – niezwykle pouczającym doświadczeniem.
Studium przypadku 500 Plus
Program miał powstrzymać pogłębiający się ujemny przyrost naturalny, co nie mogło się udać i się nie udało, ale też był to równocześnie pewien rodzaj dochodu gwarantowanego każdemu, niezależnie od zamożności. I akurat ten eksperyment się udał. Udał się również w głęboko politycznym sensie. Tłumowi nowych ludzi, którzy nieoczekiwanie pojawili się w polityce i poparli PiS, dał ideową tożsamość. Niestety wyznaczył też tożsamość liberalnych demokratów.
Projekt miał kilka wad, ale polscy liberalni politycy krytykowali go głównie za rujnujący wpływ na budżet, za wzmaganie pasożytniczych i roszczeniowych postaw oraz za polityczne przekupstwo. Również za błędne adresowanie – pomoc, zdaniem krytyków, powinna trafiać do najbardziej potrzebujących, a nie po równo do wszystkich, w tym do najbogatszych. Ten ostatni drobiazg jest o tyle istotny, że świadczy o zasadniczym niezrozumieniu samej idei gwarantowanego dochodu. Ważniejszym i poważniejszym argumentom o pasożytnictwie towarzyszyła zaś cała masa skrajnych komentarzy – tych o Januszach i Grażynach w patriotycznych koszulkach zaburzających miły komfort kurortów polskiego wybrzeża. Do dziś brzmią w tych tekstach echa pogardy klasowej jakby rodem z XIX stulecia. Społeczny wymiar polskiej wojny właśnie na tym polegał. Ponieśliśmy w tej wojnie klęskę. Nie dlatego, że autokraci skutecznie przekupili wyborców. Dlatego, że zbankrutowaliśmy na tym my, liberalni demokraci. Zbankrutowaliśmy ideowo.
Komentarze o ruinie budżetu – najważniejsze w ocenie projektu – były wbrew wszelkim pozorom w znacznej mierze fałszywe. A były one jednobrzmiące w ustach zarówno liberalnych polityków jak i ekspertów, których nie da się usprawiedliwić niewiedzą – bez wątpliwości świadomie mijali się wówczas z prawdą. Szacowano mianowicie wyłącznie wydatki. W rzeczywistości ogromna część wpompowanych w ten sposób na rynek pieniędzy, wydana w większości wprost na konsumpcję, wracała natychmiast do budżetu w postaci podatków. Równocześnie te same pieniądze wspomagały popyt na rynku wewnętrznym, co w przeszłości nie raz ratowało polską gospodarkę przed recesją. Tak było np. w 2008 roku, kiedy dzięki gigantycznym pieniądzom, wlanym w beton autostrad w ramach europejskich programów spójności, Polska była jedynym krajem w Europie, który w kryzysie utrzymał wzrost PKB. Gospodarki nieporównanie silniejsze od naszej notowały wówczas spadki.
Wielkiego, najbardziej udanego programu PiS nie dało się więc oceniać ekonomicznie, kalkulując wyłącznie koszty. Te rachunki krytyków nowej polityki socjalnej były więc jawnie fałszywe i zresztą natychmiast okazały się błędne – projekt 500 Plus został zrealizowany i nie spowodował żadnej katastrofy, wydaje się nawet, że było przeciwnie: stymulował wzrost, jak go stymulowały wielkie pieniądze europejskich funduszy wydawane w Polsce w 2008 roku. Wprawdzie obecny polski deficyt budżetowy nie ma precedensu i oznacza katastrofę, ale – wbrew opiniom liberałów wciąż powtarzających swoje – trudno byłoby to wiązać akurat z tym projektem. Fałsz w ówczesnych opiniach „establishmentu” był więc, należy sądzić, czytelny dla wszystkich w Polsce. A przy tym brzmiał jak klasyczna „obrona klasowych interesów” – ze wszystkimi tymi tekstami o Januszach i Grażynach.
Kiedy więc socjalny projekt autorytarnej władzy stał się – jak wszystko w Polsce – przedmiotem kulturowej wojny i społecznej nienawiści, kiedy w publicznej debacie pojawiły się o zdania o „wyprzedaży wolności za kilka stów w portfelu”, o „roszczeniowym tłumie” i jego „dzikich obyczajach”, liberałowie ponieśli jedną z dotkliwszych dla siebie klęsk, z której rozmiaru – jak się zdaje – do dziś nie zdają sobie sprawy. Polityczny liberalizm zaprzeczył sobie i własnym wartościom, bo to właśnie emancypacja od zawsze była jego najistotniejszą treścią, a nie pozbawiony regulacji wolny rynek. Polityczny liberalizm stał się pustą ideowo obroną status quo. Klasa polityczna i związani z nią ludzie mediów bronili w tej wojnie wyłącznie własnych pozycji. Tyle w każdym razie zobaczył zbuntowany lud: kłamstwa establishmentu i promocję klasowej pogardy. I tym bardziej znienawidził liberałów.
Polski „przypadek socjalny” nie ma żadnego morału, a zdecydowanie powinien. Powinien przynajmniej postawić parę bardzo zasadniczych pytań, których dziś nikt rozsądny nie zada bez zażenowania. Te nierozsądne pytania, to np. po co nam w ogóle wspólne państwo oraz po co ludzie głosują i uczestniczą w demokracji – jeśli w niej uczestniczą? Jeśli nawet – jak to opisywaliśmy tyleż chętnie, co głupio i fałszywie – robią to, by poprawić własny los, to przecież wcale nie byłoby to od rzeczy. Bo niby czemu innemu ma właściwie służyć demokracja? Jeśliby spytać ludzi popierających władzę autokratów i jej projekty społeczne – zamiast z wyższością orzekać o ich „sprzedajności” – usłyszelibyśmy, że głosowali za sprawiedliwością. Za czym natomiast głosowaliśmy my, ich przeciwnicy? Poczuciu solidarności jawnie zaprzeczyliśmy, opowiadając o rozdawnictwie i pasożytach sprzedających wolność. Za wolnością? Czyżby? Albo za rozsądkiem? Niewiele go w rzeczywistości wykazaliśmy.
Dochód gwarantowany i demokracja
Patrząc na lekcję 500 Plus – i tę ekonomiczną, i społeczną, i polityczną – przyjrzałbym się poważnie postulatom uchodzącym wciąż za skrajnie populistyczne lewactwo. Np. właśnie dochodowi gwarantowanemu. Żeby nie było nieporozumień – nie jestem socjalistą – nie agituję za dochodem gwarantowanym. Nie dość też znam się na ekonomii, bym mógł to robić odpowiedzialnie. Ale fachowcy powinni o to zostać poważnie zapytani. Ważne jest, kto ma te pytania zadać. Nie chodzi o polityków układających kampanijne hasła na wyborczych konwencjach. Chodzi znów o „ludzi takich jak my”.
Potrzebujemy poważnej debaty również z tymi spośród nas, których uważamy za niepoważnych. I za wrogów. Bo to są nowi ludzie na Agorze – Arystoteles przestrzegał, że demokracja skończy się w Atenach, kiedy oni przybędą ze swych wiosek w okolicy wiedząc, że mają te same prawa. Cóż, właśnie przyszli. Są obcy kulturowo, nie rozumiemy ich języka, uważamy ich za barbarzyńców. Ignorując z wyższością ich „dzikie obyczaje”, skazujemy się na klęskę. To właśnie zrobiliśmy w Polsce.
Polityka społeczna jest dla wielkich mas ludzi jednym z istotnych powodów, dla których w ogóle potrzebne jest państwo. Możemy w niej widzieć wyraz społecznej solidarności – jeśli ta wartość jest nam bliska. Jeśli nie jest, bogatsi z nas mogą w niej widzieć cenę za spokój społeczny, który jest im potrzebny do życia. Podstawy polityki społecznej państwa powinny być świadomym kontraktem społecznym.
Jestem zdecydowanym europejskim federalistą. Uważam, że Unia powinna być silniejsza, powinna zmierzać w stronę federacyjnej państwowości, a każdym kraju członkowskim powinno być jej więcej, a nie mniej. Waluta i bank centralny; trybunały i praworządność obowiązująca wszędzie tak samo; otwarty na różnice system polityczny z twardymi standardami demokracji oraz gwarancjami praw mniejszości, jednolitymi przy wszystkich różnicach; otwarte granice i wspólna polityka imigracyjna; wspólna polityka zagraniczna; wspólna obronność; wspólna polityka podatkowa; wspólny standard socjalny – to wszystko uważam za bez porównania ważniejsze od potężnych środków z funduszy spójności. To oferta, którą europejska federacja powinna przedstawić obywatelom Europy. Uważam także, że tego rodzaju wnioski wynikają z ostatnich polskich doświadczeń. A także ze specyficznych doświadczeń obywatelskiego ruchu.
„Wiadomość w butelce”
W kryzysie ostatnich lat zawiodło w Polsce niemal wszystko i wszyscy. Konstytucja okazała się niewystarczająca, ustrojowe instytucje przejęto, społeczeństwo obywatelskie obudziło się późno, pozwalając na zdemolowanie państwa i zdeptanie wartości absolutnie podstawowych, zawiodła klasa polityczna, media zajęte agitacją na rzecz polityków, a nie reprezentowaniem opinii publicznej. Powinno być dla nas jasne, że gdyby nie Unia, Polska osunęłaby się już dawno w autokrację w putinowskim stylu. Powinno być jasne, że nie zawiodła w Polsce niemal wyłącznie Unia, jej instytucje – te właśnie nudne, unijne procedury i na pozór bezbarwni politycy. Warto, by w Europie o tym wiedziano.
Polska oglądana z zachodniej perspektywy krajów „starej Unii” może się wydawać po prostu miejscem, w którym naturalnie zdarzają się autorytarne przewroty. Demokracja jest tu nowa i stosownie słaba. Istotnie jako społeczeństwo znacznie dłużej uczyliśmy się życia w warunkach niewoli niż w kulturze odpowiedzialności za dobro wspólne i we wzajemnym poszanowaniu wolności. Słabość demokracji w naszej części świata nie wyjaśnia jednak natury zjawiska. Dane z wielu europejskich badań pokazują globalny wymiar kryzysu. Zaufanie do partii politycznych i instytucji demokracji w stabilnych dotąd krajach Zachodu bywa nawet niższe niż w Polsce osuwającej się w autorytaryzm, ksenofobia – choć w Polsce stała się ideologią władzy – jest jednak w Polsce mierzona na poziomie wyraźnie niższym niż w wielu krajach, gdzie demokracja wydaje się niezagrożona. Żółte kamizelki i sukcesu Frontu Narodowego, Brexit, szturm Kapitolu – to tylko niektóre symbole kryzysu dotykającego nie żadnych „młodych demokracji”, ale najstarszych kolebek liberalnej demokracji Zachodu.
Z pewnego punktu widzenia o demokracji wiemy w Polsce coś, czego nie wiedzą zachodnie społeczeństwa. Wiemy mianowicie, jak demokracja umiera, doświadczaliśmy tego na co dzień. To powód, dla którego warto z Polski wysłać na Zachód „wiadomość w butelce” z Polski. Słabości tradycji demokratycznej powodują, że symptomy i mechanizmy kryzysu ujawniają się tu wyraźniej niż gdzie indziej. Z tego powodu Polsce warto się przyglądać szczególnie uważnie. Być może również w Polsce da się opracować szczepionki – jeśli okażą się skuteczne tutaj, tym lepiej zadziałają tam, gdzie układ odpornościowy jest silniejszy.
Niektóre z polskich lekcji
Ustrojowo polski kryzys stał się możliwy z powodów, z których niektóre już tu zostały wskazane. Jednym z nich jest nieobecność trójpodziału władzy i antydemokratyczna praktyka wodzowskich partii politycznych. Oba zjawiska są bardzo widoczne w polityce bardzo wielu krajów Europy. Istnieją też społeczne powody kryzysu i okoliczności, które go umożliwiły, sprzyjając jego zaostrzeniu.
Są więc powody, by „wiadomość w butelce” z Polski do Europy zawierała kilka bardzo zasadniczych przestróg i trudnych postulatów. Należy zadbać o kilka europejskich standardów.
Nie wolno pozwalać, by do władzy w Europie aspirowały partie niedemokratyczne, których wewnętrzna praktyka urąga standardom demokracji. Naruszenie tych samych reguł w polityce wewnętrznej krajów członkowskich powinno być traktowane jako naruszenie zasad Unii.
Nie wolno tolerować niestety powszechnych dziś zaniechań trójpodziału władzy. To zdecydowanie większy problem, z całą pewnością trudniejszy do zaakceptowania przez europejskich polityków niż sama tylko partyjna demokracja, ale rozwiązań trzeba tu szukać pilnie. „Trzecia Izba” na unijnym poziomie oraz w każdym z krajów członkowskich wydaje się tu odpowiednim celem kampanii. Jej rozpoczęcie jest zdecydowanie pilniejsze niż się wydaje również europejskiemu politycznemu establishmentowi.
Wśród wielu brakujących w Unii standardów, wypada wskazać standard socjalny. W Polsce okazało się, że nie da się go oddzielić od standardu demokratycznego. W Niemczech jednoczonych kiedyś przez Bismarcka potężnym czynnikiem państwotwórczym stał się system ubezpieczeń społecznych. To było coś, z czym obywatele nowych Niemiec utożsamiali swoje nowe państwo i w czym dostrzegli wartość. Co ma być czynnikiem tworzącym tożsamość Europy? Dla Polaków sprzeciwiających się autorytarnej władzy, tym czymś jest bez wątpienia praworządność. Ale dla pozostałych? Z pewnością warto, by coś, co w Polsce objawiło się jako program 500 Plus, rozważyć jako socjalny standard europejski.
Wreszcie Unia musi szukać nowych form przedstawicielstwa. Sprawdzona w Irlandii „Trzecia Izba” wydaje się ich koniecznym elementem.
Wzmocniliśmy Unię
Unia nie zawiodła w Polsce niezupełnie sama z siebie. Stało się to w wyniku wielkiej społecznej akcji obrony niezawisłości sądów i zwłaszcza rozpoczętej w 2018 roku akcji „Europo nie odpuszczaj”. Podkreślam jej społeczny charakter. Politycy opozycji powstrzymywali się tu na ogół przed jednoznacznymi deklaracjami, obawiając się oskarżeń o „donoszenie na Polskę u obcych dworów”. Dość przypomnieć głosowanie w Parlamencie Europejskim w sprawie wszczęcia przeciw Polsce procedury naruszenia traktatowych norm państwa prawa – na 19 europosłów PO zaledwie 6 głosowało za i omal nie wyrzucono ich z tego powodu z partii. Uratowali ich narodowcy, wieszając ich podobizny na szubienicach – po tym geście wykluczać ich już nie wypadało… Z poparciem wniosku naruszeniowego KE do TSUE pospieszył szef Europejskiej Partii Ludowej, słowa o tym nie wypowiedzieli jednak szefowie polskich partii EPL: PO i PSL.
Wniosek KE nastąpił i okazał się skuteczny. Jak powinniśmy pamiętać, udało się wówczas, w 2018 roku, zachować konstytucyjną kadencję I Prezes SN, a co ważniejsze – tzw. „starych sędziów”, co miało kluczowe znaczenie i uchroniło nas przed marionetkowymi sądami Ziobry. Pisowska ofensywa przeciw sądom została w znacznej mierze zatrzymana. Za tym ogromnym sukcesem stał wielki wysiłek – setki tysięcy demonstrujących przez lata osób i setki procesów za okazane wówczas obywatelskie nieposłuszeństwo, zdeterminowany i kosztowny opór nieposłusznych władzy sędziów i gigantyczna praca najwybitniejszych polskich prawników lobbujących w instytucjach Europy i skutecznie stających przed trybunałami.
Dokonaliśmy w ten sposób rzeczy istotnych nie tylko w Polsce, ale również w samej Unii. Chwilę wcześniej Europa była całkowicie bezradna wobec poczynań Viktora Orbána na Węgrzech – Parlament i Komisja Europejska mogły jedynie wyrażać „stanowczy sprzeciw”. W polskim przypadku, precedensowa ścieżka postępowania naruszeniowego dała instytucjom Unii realną władzę w krajach członkowskich. W paradoksalny sposób jest to zasługa tej samej Polski, która stała się w Unii przede wszystkim kłopotem i której demokracja okazała się tak nietrwała. Wzmocniliśmy Unię. My protestujące obywatelskie społeczeństwo.
Precedens stworzony wówczas w Polsce pozostaje do wykorzystania dziś w wielu innych sprawach. Da się go zastosować np. do praktyk push-back stosowanych przecież nie tylko na polsko-białoruskiej granicy. Ta sama logika powinna obowiązywać w Unii w stosunku do standardów demokratycznych i socjalnych. Silniejsza w ten sposób Europa stanie się pewniejszym i bezpieczniejszym gwarantem praw i poziomu życia swoich obywateli.
To są istotnie najważniejsze sprawy. Ale – patrz pkt 2. – tu żadnych obietnic nie będzie. Nie jest uczciwy ani rozsądny ten, kto je składa. Żaden poseł – nawet Sejm w całości, ale też i nie rząd – nie wykształci lekarzy i nie zapłaci im pensji, nie wykształci nauczycieli i nie sformułuje im (na szczęście!) „programu nauczania”, nie przeprowadzi transformacji energetycznej, nie uratuje klimatu, nie poprawi koniunktury gospodarczej, nie zbuduje brakującego miliona mieszkań.
To się da zrobić tylko wspólnie. Wymiana ministra zdrowia nie skróci kolejek do lekarzy, wymiana ministra szkolnictwa nie stworzy nowoczesnej szkoły, nowy minister sprawiedliwości nie usprawni sądowych procedur, nie zagwarantuje bezstronnej sprawiedliwości, a tym mniej – niezawisłości sędziów od (własnej) władzy. Transformacja energetyczna wymaga ogromnej wiedzy, odpowiedzialności, wielkiego wysiłku, ale również – takich gwarancji stabilności, których nie wywróci do góry nogami nowa władza zaprowadzona np. przez protestujących górników lub górnicze lobby.
To, czym mogę się zająć naprawdę, wraz z przyjaciółmi z ruchów obywatelskich, jest walka o realizację Art. 1 oraz Art. 4. Konstytucji RP:
W określaniu podstawowych kierunków polityki państwa, w kształtowaniu tej polityki i w jej realizacji muszą uczestniczyć wszystkie środowiska eksperckie, wszystkie zainteresowane organizacje obywatelskie oraz „zwykli ludzie”. W obywatelskiej „Trzeciej Izbie”.
Wszystko, co tu prezentuję, wynika z uchwał programowych Obywateli RP albo jest w nich wprost zapisane, jak np. w uchwałach III Kongresu sprzed roku. Jak zwykle w takich razach, diabeł tkwi jednak w szczegółach, nie ośmielę się więc twierdzić dzisiaj, że zaprezentowałem po prostu program Obywateli RP – zaprezentowałem własny. To samo mniej więcej proponowałem we własnych kampaniach do Senatu i Sejmu. Chodzi jednak nie o to, żeby to był „czyjś” program, chodzi o to, by wydyskutować, opracować i zawrzeć prawdziwy kontrakt społeczny.
Decyzje muszą być Państwa, nie moje, nie żadnego obywatelskiego ruchu, który może mieć większą lub mniejszą popularność, być może jakiś autorytet, ale przecież nie ma żadnej legitymacji. Nie oznacza to w żadnym wypadku, że swoje tezy spróbuję wyczytać np. z sondaży. Mam swoje poglądy, których nie zmodyfikuję „pod sondaże”. Mam również swój system wartości i prawdopodobnie zdołałem dotąd pokazać, że potrafię się uprzeć. Chodzi o społeczny kontrakt na wspólne państwo. Każdy kontrakt ma przynajmniej dwie równoprawne strony. Każda z nich może go przyjąć lub odrzucić.
Sposobem i okazją do zawierania kontraktów społecznych – dotyczących ustroju, praw człowieka, polityk państwa w kluczowych sprawach gospodarczych, pomocy społecznej, ochrony zdrowia, szkolnictwa, rent i emerytur, transformacji energetycznej i wielu innych – jest proponowana tu obywatelska Trzecia Izba. Jedną z jej zalet, wynikających z losowania, jest, że znajdą się w niej przedstawiciele obu stron walczących w dzisiejszej polskiej wojnie.
Na ogół obawiamy się ich głosu i nie chcemy go. Twierdzimy, że to głos ludzi nieokrzesanych i wrogich wszelkim wartościom cywilizacji. Ta wrogość jest oczywiście wzajemna. Zwłaszcza w sprawach tak ważnych i tak zapalnych jak choćby prawa kobiet. Choć sam mam tu poglądy bardzo zdecydowane i bardzo radykalne, ważne jest dla mnie przede wszystkim to, by w decyzji uczestniczyli wszyscy i by ona miała wynikający stąd mandat. W żadnej z omawianych tu kwestii – ani w sprawie trójpodziału władzy, ani w rozstrzygnięciu konfliktu o aborcję – nie proponuję własnych rozwiązań, nie próbuję narzucić poglądów, nawet do nich nie przekonuję. Proponuję kontrakt. W tym sensie, prezentowany tu program nie jest mój. Powinien być wspólny. Dla wszystkich polskich obywatelek i obywateli. W demokracji najtrudniejsza jest jej najprostsza zasada. Demokracja, jej reguły i prawa są dla wszystkich. Również dla przeciwników w najgorętszych nawet sporach.
Sprawdź, czy i na ile trafne okazywały się moje prognozy oraz na ile stałe są moje deklarowane poglądy.
Rządowa „polityka bezpieczeństwa” jest niemoralna i bezprawna. Jest też przeciwskuteczna.
„Nigdy więcej” jest myślą założycielską ładu Europy. Było aktem europejskiego rozbrojenia, deklaracją, że niezbywalna godność człowieka leży u podstaw tego ładu. Tym nie wolno manipulować. Nawet prtemierowi polskiego rządu. A może zwłaszcza jemu.
1. Polska polityka to nie obrona granic.
2. To jest wojna polsko-polska.
3. Jako społeczeństwo jesteśmy gotowi na totalitaryzm.
4. Putin zrealizował cele.
5. Należy odejść od moralnych ocen.
Płot na granicy dostarcza rozstrzygającego dowodu nie tylko w sprawie etyki, która dziś nikogo nie obchodzi, „bo wojna” i „bo wybory”, ale również w sprawie rozumu. Rządzili i rządzą nami ludzie bezrozumni.
Nic innego jak płot i push-backi powodują, że granicę z Białorusią mamy dziurawą jak sito.
Nie mam na kogo głosować. Ale to pół biedy. Ilekroć się odezwę, zewsząd słyszę „odczep się od Tuska”. To zaś powoduje, że mojej Polski nie ma. Nie zdołał tego sprawić Kaczyński, sprawił to Pan. Chcę, żeby Pan to wiedział.
ⓒ Paweł Kasprzak