Kiedy się patrzy na Polskę, Węgry i inne nowe kraje Unii Europejskiej z regionu środkowo-wschodniego, łatwo dojść do przekonania, że eksperyment z demokracją tutaj zawodzi. To po prostu taka część świata, w której kryzysy tego rodzaju zdarzają się w sposób, by tak rzec, naturalny. Tradycje demokratyczne są tu powierzchowne, a nasze społeczeństwa nieporównanie dłużej uczyły się życia w warunkach zniewolenia, niż w kulturze odpowiedzialności za wspólne dobro i wolność, w szacunku dla mniejszości i instytucji demokratycznego państwa, w kulturze wspólnoty, w której spór nie oznacza wojny, a przeciwnik nie jest wrogiem. Inaczej niż w ustabilizowanych krajach, gdzie polityka szczęśliwie dla ich obywateli bywa nudna, w Polsce każdy polityczny spór natychmiast nabiera silnie etycznych znaczeń i przybiera postać walki dobra ze złem. Przywykliśmy do tego, zmagając się przez dekady i wieki ze złem wcale nie wyimaginowanym, ale jak najbardziej realnym. Heroiczne zmagania zastępowały nam polityczny program. Tak określoną politykę łatwo pojmuje każdy, komu w dzieciństwie opowiadano baśnie, albo kto wychował się na ich współczesnych odpowiednikach w kinie, telewizji, w sieci. Ta sama polska naiwność rodem z czarno-białego świata legend pchała nas zarówno do wielkich i podziwianych historycznych czynów, jak i do aktów szaleństwa, którym ulegamy do dzisiaj. Rzecz w tym, że nie tylko my ulegamy podobnemu szaleństwu.
Żyjemy w takiej części świata, którą wkrótce być może Europejczycy oznaczą na mapach, jak to kiedyś robili Rzymianie: „tu żyją lwy”. Istotnie, jest ich tu pełno i są groźne. Zanim nas zjedzą, wiadomość w butelce, którą ktoś być może znajdzie: lwy żyją wszędzie, uważajcie.
Tekst opublikowany w Gazecie Wyborczej.
Laboratorium
Specyfika regionu, istniejąca i ważna, nie wyjaśnia natury kryzysu. Jesteśmy częścią ogólniejszego procesu. Dość wspomnieć choćby charakterystyczną nieprzewidywalność gwałtownych politycznych zmian. W 2015 roku w Polsce to Bronisław Komorowski miał pewnie wygrać swoją drugą kadencję – porażki nie byliśmy w stanie przewidzieć nawet na krótko przed wyborami. Niedługo później Brytyjczycy mieli pozostać w Unii, a jednak ją opuścili, w USA podobnie – zwycięstwo Donalda Trumpa wydawało się niemożliwością. Wszystkie te nieszczęścia nie tylko się wydarzyły, ale – co jest ważniejsze z punktu widzenia trafnej diagnozy kryzysu i na co warto zwrócić uwagę – ich nadejście umknęło uwadze głównego nurtu opinii publicznej, pomimo całego wysublimowania jej zaawansowanych narzędzi i instytucji. Choroba dotyczy więc nie tylko młodych demokracji, ale także kolebek demokracji Zachodu. Wciąż zaskakuje. Wyniki wyborów we Francji, Szwecji, we Włoszech są kolejnymi przykładami.
Wschodnioeuropejska specyfika czyni nas bardziej bezbronnymi wobec fali autokratycznego populizmu, ale przy okazji sprawia, że symptomy choroby stają się wyrazistsze, że być może łatwiej tu dostrzec mechanizmy. To właśnie z tego powodu, a nie dlatego, że zagrożenia są tu większe, Polsce i innym krajom regionu warto przyglądać się szczególnie uważnie. To rodzaj laboratorium ułatwiającego diagnozę. Ale być może w laboratorium da się wskazać kurację. Coś, co zadziała tu, będzie tym skuteczniejsze tam, gdzie lepiej działa układ odpornościowy.
Jeden z paradoksów naszej obecności w Europie: przy wszystkich naszych słabościach wiemy tu o demokracji coś, czego nie wiedzą stabilne demokracje „starej Unii”. Wiemy mianowicie, jak demokracje umierają. Doświadczamy tego codziennie.
Wiadomość w butelce – „Save Your Souls – tu już nie chodzi o nas.
Kilka dobrych wiadomości
Polska dawno już stałaby się autokracją na wzór rosyjski, gdyby nie Unia i jej instytucje. I wcale nie chodzi o agresywnego Putina, którego apetyt powstrzymuje siła UE i NATO. Jakkolwiek zrozumiała bywa krytyka unijnej, nadmiernie sformalizowanej, biurokratycznej, oderwanej od ludzi, a więc z pozoru pustej demokracji – w Polsce zawiodły niemal wszystkie instytucje i wszyscy ludzie, których zadaniem była obrona podstawowych wartości. Nie zawiodła unijna demokracja. Trzeba, by w Europie o tym wiedziano. Unia jest bezcenna i w Polsce dowiodła swej wartości.
Polskie społeczeństwo obywatelskie, którego przeceniać przecież nie wolno, bo dziedziczy wszystkie słabości polskiej demokracji, przeprowadziło właśnie w ostatnich trudnych latach największe ze swych kampanii. Po wielkich, i jak dotąd bezskutecznych, protestach w obronie praw kobiet, największą z nich i najskuteczniejszą była ta w obronie wolności sądów i podstaw praworządnego ustroju. Zaangażowała ona nie tylko setki tysięcy ludzi w trwającej latami kampanii protestów, ale też całe środowiska odmawiające posłuszeństwa władzy, świadomie prowokujące represje, zdecydowany opór niezawisłych sędziów i prokuratorów oraz wreszcie ciężką pracę najwybitniejszych polskich prawników, którzy zdołali wytyczyć bezprecedensową ścieżkę unijnych procedur wobec naruszenia prawa Unii.
W efekcie destrukcję praworządności udało się w Polsce w poważnym stopniu zatrzymać. Choć atak na niezawisłe sądy nadal trwa, sędziowie demonstrują dzisiaj faktyczną niezależność od władzy na skalę niespotykaną nigdy wcześniej w historii polskiej demokracji. Przesądziła Unia i jej politycy, odnajdując przy okazji sens i wartość polityki wolnej od czyichkolwiek interesów, skoncentrowanej zamiast tego na czystej sprawie wartości podstawowych.
Kolejny polski paradoks: to właśnie Polska w ciężkim kryzysie i w fatalnych relacjach z resztą Europy spowodowała, że Unia – bezradna jeszcze niedawno choćby wobec skrajnie antydemokratycznych i z ducha faszystowskich praktyk węgierskich – była w stanie wreszcie zareagować stanowczo i skutecznie wobec Polski. Przy wszystkich kłopotach, jakie sprawiamy, zdołaliśmy więc Unię wzmocnić. Komisja Europejska ma dziś realny wpływ na kraje członkowskie, którego jeszcze wczoraj nie miała – stało się to właśnie dzięki Polsce i wypracowanym tu nieznanym wcześniej rozwiązaniom. Polskie społeczeństwo obywatelskie ma – okazuje się – większy wpływ na Unię niż na politykę własnego kraju. To ważna lekcja.
Mamy więc wkład w europejską integrację. To przy tym efektywna ścieżka możliwych dalszych zmian w Unii. Jest godna polecenia i taka rekomendacja akurat z Polski powinna mieć znaczenie.
Złudny komfort Końca Historii
Upadł mur berliński i Francis Fukuyama obwieścił Koniec Historii. Polska przystąpiła do NATO i wkrótce do Unii Europejskiej. Odtąd żyliśmy w przekonaniu, że istotnie Historia przestała wreszcie przesuwać tu z niszczycielskim łoskotem swoje Żelazne Kurtyny. Polacy odetchnęli, bo ich doświadczenie Historii było właśnie takie. Inne niż np. u Francuzów, przekonanych – nieco na wyrost – że własnoręcznie zburzyli Bastylię, budując nowy porządek i również własnoręcznie pisząc Deklarację Praw, która do dziś ten porządek wyraża. To ich porządek, ich Republika, ich historyczne dzieło. W Polsce jest radykalnie inaczej, polską Historię pisali nam zawsze obcy i nie mieli w niej dla nas dobrych wiadomości. Państwo nie było wspólnym dobrem, ale raczej wyrazem obcej opresji. Nasza Rzeczpospolita? A co to takiego?
Ten ponury czas miał się wreszcie skończyć i witaliśmy z radością czas nowy. Tymczasem werdykt Fukuyamy powinien był budzić wątpliwości od zawsze – w końcu równocześnie z publikacją Końca Historii rozpoczął się konflikt w byłej Jugosławii i zobaczyliśmy nawet nie trwanie Historii, ale powtórkę jej najczarniejszych, najkrwawszych kart. To nie tylko dzisiejsza złowroga wojna w Ukrainie, nie tylko wzbierające fale wielkich migracji, nie tylko coraz wyraźniejsze widmo katastrofy klimatycznej każą nam porzucić pogodne rozleniwienie Fukuyamy. 4/5 mieszkańców Ziemi żyło wówczas i nadal pozostaje poza sferą tego niebywałego komfortu, który pozwalał snuć Fukuyamie tak optymistyczne proroctwa. Proroctwa kogoś zadowolonego, bezpiecznego i sytego.
Fukuyama pisał o globalnej historii i dziś już wiemy, że w tym względzie rację miał raczej Samuel Huntington, przestrzegając przed Zderzeniem Cywilizacji – tym razem już nie ideologii. Ale konflikty ideologii czy cywilizacji – okazuje się – wcale nie przychodzą do nas z zewnątrz. Cała rzecz w tym, że toczą nas od środka. Chodzi nie o obce ideologie i kultury odległych krajów – nie o islam, Rosję i Chiny, choć o nie oczywiście też – ale o ludzi z sąsiedztwa. W Polsce nikt nigdy nie widział dżihadysty z maczetą w ręku, za to kibiców piłki nożnej z zakrwawionymi maczetami – owszem.
Poza gwałtowną brutalnością wojen i poza ich zatrważającą bliskością okazało się przede wszystkim, że nawet bezpieczni i syci ludzie Końca Historii nie chcą. Chcą jej trwania, chcą dla siebie miejsca na jej kartach, szukają w niej dla siebie sensu. Ten rys widać aż nadto wyraźnie u wszystkich tych „wstających z kolan” i czyniących swe kraje „znów wielkimi”. Wyczerpującej diagnozy tu nie pomieszczę, ale przynajmniej na kilka z jej aspektów warto zwrócić uwagę.
Jednym z nich są media, zwłaszcza nowe. Odgrywają rolę, którą dostrzegamy wszyscy, ale być może nie rozumiemy jej właściwie.
Peter Pomerantsev, brytyjski producent telewizyjny o rosyjskich korzeniach i skłonności do politycznej filozofii, znawca medialnego rynku i szczegółów jego bardzo specyficznej ewolucji w imperialnej Rosji, był jednym z tych niewielu ludzi Zachodu (na Wschodzie było ich zawsze więcej), którzy w rosyjskiej aneksji Krymu widzieli zapowiedź rychłych katastrof. Pomerantsev dostrzegł te wszystkie monachijskie analogie, dziś już jasne dla wszystkich, skoro spełniły się jego i nasze czarne proroctwa. Twierdził, że tak się dzieje zawsze i zwracał uwagę również na inne podobieństwa wydarzeń, niemal odkrywając nowe ogólne prawo Historii. Dotyczyły te podobieństwa właśnie mediów. Aneksji Austrii, Monachium, zajęciu Czechosłowacji, towarzyszyła wielka kariera ówczesnych nowości, a więc radia i filmu w rękach potężnych tyranów. Dzisiejszej aneksji Krymu i dalszym etapom wojny towarzyszy z kolei potężna propagandowa machina rosyjskiej telewizji i zwłaszcza Internetu. Pomerantsev pisał, że ilekroć ludzie dostają do rąk nowe środki ekspresji, wychodzą z nich demony, których wcześniej nie dostrzegaliśmy, bo tłumił je kanon politycznej poprawności mediów tradycyjnych. Bardzo to trafne spostrzeżenie.
Jakkolwiek sugestywne jest to historyczne zestawienie Pomerantseva i jakkolwiek sam obawiam się dokładnie tego samego, analogia dotycząca mediów jest jednak prawdopodobnie fałszywa. Internet rzeczywiście wspomaga „wstawanie z kolan” i całą tę karykaturalnie wypaczoną, ale w jakimś sensie rzeczywistą emancypację dotąd „wykluczonych”, po prostu dając im głos – a radio i kino tego nie robiły, wzmacniając tylko głos tyrana. Choć sieć da się wykorzystać podobnie – do urabiania mas według wygodnego dla władzy wzorca – to analogią prawdziwszą byłaby prasa z końca XVIII wieku oraz jej ogromna rola w kształtowaniu prądów Oświecenia i wybuchu Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Ówczesny rozwój prasy dał głos nowym ludziom, dotąd w historii nieobecnym. Obok idei Oświecenia ujawnił także niewidziane dotąd demony. Bardziej niż oświeceniowe idee o Historii przesądziła obecność nowych mas. Byłaby to wiadomość nieco lepsza od analogii z Hitlerem i Stalinem zauważonych przez Pomerantseva, choć trzeba pamiętać o wszystkich rzeziach, które nastąpiły po Wielkiej Rewolucji, niektóre z nich – jak rzeź Wandei – jako bezpośredni skutek emancypacji rewolucyjnego ludu.
Demokratyzacja miewa i takie skutki, o czym wiedzieli przecież już Grecy. Jedną z pierwszych rzeczy, którą zrobiliśmy w Polsce po obaleniu komunizmu, było odebranie praw kobietom – zrobiliśmy to w imię „polskiej tradycji”, którą komuniści tłumili. Podobne przykłady można mnożyć.
To skomplikowany i niejednoznaczny problem, w dodatku obserwacje tego rodzaju nie tworzą całości diagnozy. Niemniej „wstający z kolan” polscy „wykluczeni”, którzy wygrali wybory w 2015 roku i rozpoczęli bezprzykładną destrukcję znanej nam demokracji, byli ludźmi spoza głównego dotąd nurtu opinii publicznej, w polityce byli rzeczywiście nieobecni i niereprezentowani. W przewrotny sposób „bunt wykluczonych” i ich awans spowodowany niesłychaną i dziką demokratyzacją nowych mediów stoi dziś za globalnym kryzysem demokracji, podobnie jak kiedyś emancypacja mas przesądziła o upadku monarchii. „Bunt mas przeciw elitom” to charakterystyczny rys wszystkich obecnych wstrząsów – od francuskich Żółtych Kamizelek po szturm na Kapitol w USA.
Polski kryzys nie wziął się więc z odrzucenia demokracji przez zbuntowany lud. Przeciwnie – wziął się z rozczarowania demokracją. Wraz z niechcianymi i znienawidzonymi elitami polityki i mediów lud odrzucił dotychczasowe kanony politycznej poprawności, a z nimi nierzadko zwykły zdrowy rozsądek, co było tak uderzające w Wielkiej Brytanii i Brexicie. Jeśli taka jest prawda, nasz opór wygląda jak niegdysiejsze tęsknoty za ancien régime i nie tylko szans w ostatecznym rachunku mamy tyle, ile miał Ludwik XVI, ale i historycznej racji mamy mniej więcej tyle samo. Ta lekcja polskiego kryzysu jest bodaj najtrudniejsza ze wszystkich.
Przed polską „klasą polityczną” stawia ona wyzwania dramatyczne i politycy wobec tych wyzwań zawodzą. W Europie zaś warto poszukać podobnych tropów w historii choroby demokracji. Trend, którego Polska padła ofiarą, może być nieunikniony. Co więcej, on może po prostu jest właśnie Historią. Nie tylko konieczną, ale być może powinniśmy jej chcieć – jeśli zobaczymy ją jako nadejście wielkich mas ludzi dotąd nieobecnych. Być może właściwą odpowiedzią byłoby nie tyle skądinąd bardzo potrzebne skuteczne przeciwdziałanie fake newsom, czy propagandowej dywersji Rosji i Chin, nie doskonalenie technik kampanii wyborczych, ale raczej wymyślenie demokracji na nowo. Wszystko zatem przed nami – i przed Europą – wszystko, tylko nie Koniec Historii.
Zderzenie Cywilizacji w polityce socjalnej i w społecznej nienawiści
Tę historię powinno się opowiadać na Zachodzie w charakterze anegdoty, która z pewnością bardziej byłaby pouczająca tam niż tu, gdzie się wydarzyła. Warto ją przytoczyć, by zdania o „wymyślaniu demokracji na nowo” nabrały konkretnego społecznego sensu. Na użytek ludzi spoza Polski trzeba więc wspomnieć wyjaśniająco, że jednym z kluczowych elementów zwycięskiej dla populistów kampanii wyborczej z 2015 roku była obietnica świadczenia społecznego zwanego 500+ (to nieco ponad 100 EUR) wypłacanego na każde dziecko w rodzinie. W Polsce była to znaczna kwota. Program miał powstrzymać pogłębiający się ujemny przyrost naturalny, co nie mogło się udać i się nie udało, ale też był to równocześnie pewien rodzaj dochodu gwarantowanego każdemu, niezależnie od zamożności. I akurat ten eksperyment się udał. Udał się również w głęboko politycznym sensie. Tłumowi nowych ludzi, którzy nieoczekiwanie pojawili się w polityce ze swymi nowymi mediami dał ideową tożsamość.
Projekt miał kilka wad, ale polscy liberalni politycy krytykowali go głównie za rujnujący wpływ na budżet, za wzmaganie pasożytniczych i roszczeniowych postaw oraz za polityczne przekupstwo. Również za błędne adresowanie – pomoc, zdaniem krytyków, powinna trafiać do najbardziej potrzebujących, a nie po równo do wszystkich, w tym do najbogatszych. Ten ostatni drobiazg jest o tyle istotny, że świadczy o zasadniczym niezrozumieniu samej idei gwarantowanego dochodu. Ważniejszym i poważniejszym argumentom o pasożytnictwie towarzyszyła zaś cała masa skrajnych komentarzy, w których do dziś brzmią echa pogardy klasowej jakby rodem z XIX stulecia. Polskie Zderzenie Cywilizacji właśnie na tym polegało. Ponieśliśmy w nim klęskę. Nie dlatego, że autokraci skutecznie przekupili wyborców. Dlatego, że ideowo zbankrutowaliśmy my, liberalni demokraci.
Komentarze o ruinie budżetu – najważniejsze w ocenie projektu – były wbrew wszelkim pozorom w znacznej mierze fałszywe. A były one w zasadzie jednobrzmiące w ustach liberalnych polityków i niestety także ekspertów, których z pewnością nie da się usprawiedliwić niewiedzą – bez wątpliwości świadomie mijali się wówczas z prawdą. Szacowano mianowicie wyłącznie wydatki. W rzeczywistości ogromna część wpompowanych w ten sposób na rynek pieniędzy, wydana w większości wprost na konsumpcję, wracała natychmiast do budżetu w postaci podatków. Równocześnie te same pieniądze wspomagały popyt na rynku wewnętrznym, co w przeszłości nie raz ratowało polską gospodarkę przed recesją. Tak było np. w 2008 roku, kiedy dzięki gigantycznym pieniądzom wlanym w beton autostrad w ramach europejskich programów spójności, Polska była jedynym krajem w Europie, który w kryzysie utrzymał wzrost PKB. Gospodarki nieporównanie silniejsze od naszej notowały wówczas spadki. Wielkiego programu nowej władzy nie dało się więc oceniać ekonomicznie kalkulując wyłącznie koszty. Rachunki liberalnych krytyków nowej polityki socjalnej były więc jawnie fałszywe i natychmiast okazały się błędne – projekt 500+ został zrealizowany i nie spowodował żadnej katastrofy, wydaje się nawet, że było przeciwnie: stymulował wzrost, jak go stymulowały wielkie pieniądze europejskich funduszy wydawane w Polsce w 2008 roku. Wprawdzie obecny polski deficyt budżetowy zbliża nas do stanu sprzed ponad trzech dekad, kiedy w spadku po komunizmie dostaliśmy kompletnie zrujnowaną gospodarkę, ale – wbrew opiniom liberałów wciąż powtarzających swoje – trudno byłoby to wiązać akurat z tym projektem. Fałsz w ówczesnych opiniach „establishmentu” był, należy sądzić, czytelny dla wszystkich w Polsce. A przy tym brzmiał jak „obrona klasowych interesów”.
Społeczne skutki były więc większe niż tylko trwałe poparcie wdzięcznego ludu dla populistów rozdających wzięte na kredyt pieniądze. Dotyczyły wrogości, która zastępuje ideologie, dając przy tym silniejsze poczucie identyfikacji. Amerykańskie badania lepiej niż polskie pokazują, że wzajemna wrogość demokratów i republikanów jest niesymetryczna. Wrogość demokratów jest większa. Ich skłonność do dehumanizowania „tych drugich” również. Cóż, cywilizowani mieszkańcy amerykańskich wybrzeży mają wiele rzeczywistych i racjonalnych powodów, by z wyższością patrzeć na „dzikich” z Midwestu (ubi leones, by użyć łaciny z rzymskich map) – ale ci ostatni tym więcej dostają powodów do buntu. W Polsce jest dość podobnie. W Belgii czy Francji, Szwecji i we Włoszech trudno o obraz o podobnej klarowności – ale tym bardziej warto się przyjrzeć właśnie Polsce. Tu widać wyraźnie niezbadaną tak dobrze i wciąż niedostatecznie opisaną głębszą asymetrię wzajemnych relacji. Nie tylko bowiem sama wrogość rozkłada się nierówno, ale przede wszystkim skrajnie niesymetryczny jest rozkład pogardy i nienawiści. A to są dwie bardzo różne rzeczy. Pogarda jest domeną cywilizowanych liberałów, nienawiść – pogardzanych „dzikich”. Tylko nienawiść potrafi zabijać, pogarda do tego nie prowadzi. Ale pogarda rani nieporównanie bardziej i nienawiść rodzi. To w tym jest rzecz.
Kiedy więc socjalny projekt autorytarnej władzy stał się – jak wszystko w Polsce – przedmiotem kulturowej wojny i społecznej nienawiści, kiedy w publicznej debacie pojawiły się o zdania o „wyprzedaży wolności za kilka stów w portfelu”, o „roszczeniowym tłumie” i jego „dzikich obyczajach”, liberałowie ponieśli jedną z dotkliwszych dla siebie klęsk, z której rozmiaru – jak się zdaje – do dziś nie zdają sobie sprawy. Polityczny liberalizm zaprzeczył sobie i własnym wartościom, bo to właśnie emancypacja od zawsze była jego najistotniejszą treścią, a nie pozbawiony regulacji wolny rynek. Polityczny liberalizm stał się pustą ideowo obroną status quo. „Klasa polityczna” i związani z nią „ludzie mediów” bronili w tej wojnie wyłącznie własnych pozycji. Tyle w każdym razie zobaczył zbuntowany lud: kłamstwa establishmentu i promocję klasowej pogardy. I tym bardziej znienawidził liberałów.
Gdzieś w ewolucji tego konfliktu jest punkt bez powrotu, który w sferze rozważań Huntingtona o polityce międzynarodowej przeszliśmy dawno temu na Środkowym i Bliskim Wschodzie, o czym boleśnie przekonaliśmy się w Afganistanie. Kiedy niedostosowana do tego ustrojowo polityka wewnętrzna osunie się w dwubiegunowy podział – co zawsze dzieje się niepostrzeżenie – kiedy naprzeciw dotychczasowego mainstreamu stanie nowy, z własnymi mediami, własną identyfikacją, językiem, w którym podobnie brzmiące słowa znaczą coś zupełnie innego, kiedy kulturowym sztandarom zaczną towarzyszyć emblematy partii prowadzących do boju ogarnięte nienawiścią i strachem strony – wtedy jest już zdecydowanie za późno, bo potężne emocje pogardy, nienawiści i lęku od dawna już są wpisane w tożsamość walczących stron i nie dają się usunąć. Da się wygrywać bitwy (choć nie w Polsce ostatnio), ale nie da się rozstrzygnąć wojny. Warto tej przestrodze przyjrzeć się uważnie, ponieważ nie tylko Polska osuwa się w dwubiegunowy podział, w którym „jedność demokratów” staje się jak najbardziej zrozumiałym wyborem, a pogarda dla „dzikich” wydaje się tak dobrze uzasadniona, że niepostrzeżenie staje się jedyną tożsamością liberalnych demokratów.
Polski „przypadek socjalny” nie ma żadnego morału, a zdecydowanie powinien. Powinien przynajmniej postawić parę bardzo zasadniczych pytań, których dziś nikt rozsądny nie zada bez zażenowania. Te nierozsądne pytania, to np. po co nam w ogóle wspólne państwo oraz po co ludzie głosują i uczestniczą w demokracji – jeśli w niej uczestniczą? Jeśli nawet – jak opisywaliśmy to w Polsce, opowiadając o „sprzedających własną wolność” wyborcach populistów – robią to, by poprawić własny los, to przecież wcale nie byłoby to od rzeczy. Bo niby czemu innemu ma właściwie służyć demokracja? Jeśliby spytać ludzi popierających władzę autokratów i jej projekty społeczne – zamiast z wyższością orzekać o ich „sprzedajności” – usłyszelibyśmy, że głosowali za sprawiedliwością. Za czym natomiast głosowaliśmy my, ich przeciwnicy? Poczuciu solidarności jawnie zaprzeczyliśmy, opowiadając o rozdawnictwie i pasożytach sprzedających wolność. Za wolnością? Czyżby? Albo za rozsądkiem? Niewiele go w rzeczywistości wykazaliśmy.
Taki jest w Polsce kontekst przemiany kulturowej, w której nowe media – jak kiedyś druk – spowodowały pojawienie się nowych mas. Efekt był i pozostaje piorunujący. Te uwagi są o tyle istotne, że kontekst dotyczy oczywiście nie tylko kultury, ale również konkretu nadchodzących wyborów i szans liberalizmu nawet po wciąż problematycznym, choć oczekiwanym z nadzieją zwycięstwie. Te szanse nie są wielkie – dopóki liberalizm nie wystąpi z ofertą na miarę czasów i na miarę siły własnej tradycji.
Gdybym żył w Niemczech lub Holandii i gdybym przyjrzał się dobrze temu polskiemu przypadkowi, mając szansę pomyśleć o nim chłodno, zapytałbym o europejski dochód gwarantowany. Coś, co Europa – wszystko jedno: państwo, federacja czy unia niepodległych państw – daje swoim obywatelom jako gwarancję sprawiedliwości. Zyskując ich ogromne uznanie. Żeby nie było nieporozumień – nie jestem socjalistą – nie agituję za europejskim dochodem gwarantowanym. Nie dość też znam się na ekonomii, bym mógł to robić odpowiedzialnie. Ale fachowcy powinni o to zostać poważnie zapytani. Oraz o to, czym jest demokracja i czemu służy. Czym ma być Unia Europejska w tym kontekście. Takich pytań jest wiele. Ważne jest, kto ma je zadać znającym się na rzeczy ekspertom. Nie chodzi o polityków układających kampanijne hasła na wyborczych konwencjach. Chodzi o „ludzi takich jak my”.
Potrzebujemy poważnej debaty również z tymi spośród nas, których uważamy za niepoważnych. I za wrogów. Bo to są nowi ludzie na Agorze – Arystoteles przestrzegał, że demokracja skończy się w Atenach, kiedy oni przybędą ze swych wiosek w okolicy wiedząc, że mają te same prawa. Cóż, właśnie przyszli. Są obcy kulturowo, nie rozumiemy ich języka, uważamy ich za barbarzyńców. Ignorując z wyższością ich „dzikie obyczaje” skazujemy się na klęskę. To właśnie zrobiliśmy w Polsce. O tym należy uprzedzić przyjaciół z wciąż wolnego świata. Warto serio pomyśleć – i o europejskim standardzie socjalnym, i demokratycznym. W Niemczech jednoczonych przez Bismarcka potężnym czynnikiem państwotwórczym stała się powszechna szkoła oraz system ubezpieczeń społecznych. To było coś, z czym obywatele nowych Niemiec utożsamiali swoje nowe państwo i w czym dostrzegli wartość. Co ma być czynnikiem tworzącym tożsamość Europy? Dla Polaków sprzeciwiających się autorytarnej władzy, tym czymś jest bez wątpienia praworządność. Ale dla pozostałych?
O tym trzeba pozwolić myśleć „ludziom takim jak my”. Zanim podzieli ich nieusuwalny konflikt, który trwale zdefiniuje politykę jako Zderzenie Cywilizacji – jak to się stało w Polsce.
Demokracja 2.0. „Ludzie tacy jak my”
Wybieramy reprezentantów w toku kampanii wyborczych z użyciem najbardziej zaawansowanych technik PR, inwestując w nie wiele, choć techniki PR są po to, by raczej manipulować „narracją” niż komunikować racje i logikę rzetelnej argumentacji. Równocześnie wiemy dobrze, że faktyczną reprezentację łatwiej i taniej jest wylosować niż wybrać. Robią to systematycznie agencje badania opinii publicznej i bez większych zastrzeżeń wierzymy ich ustaleniom.
W Irlandii wylosowanej grupie „ludzi takich jak my” powierzono decyzję w sprawie wprawdzie niezbyt skomplikowanej, ale tak wielkiej wagi i tak trudnej, że politycy nie byli jej w stanie podjąć. Chodziło o aborcję i rolę Kościoła katolickiego w irlandzkiej Republice. Ale także o klimat i środowisko. Parlament Republiki Irlandii z rozmysłem zdecydował o delegowaniu własnej władzy do „Trzeciej Izby” obywatelskiej. W jakiejś mierze zrobiono to dla uniknięcia osobistej odpowiedzialności polityków.
Irlandzkie Zgromadzenie Obywatelskie nie było jednak zwykłą sondażową reprezentatywną próbą. Składało się z ludzi „takich jak my”, ale równocześnie zupełnie „innych” – w tym sensie, że w odróżnieniu od nas zadali sobie trud, by w toku długotrwałych prac dorobić się wiedzy o dyskutowanych zagadnieniach na niemal eksperckim poziomie oraz by uzgodnić między sobą stanowiska, zanim je ostatecznie przegłosowano. Werdyktowi tych ludzi zaufano – co nieczęsto się zdarza wybieranym parlamentom. Ufano również obecnej stale we wszystkich mediach debacie. W efekcie referendum, które decyzjom nadało niezbędnie potrzebną silną i ostateczną legitymację – zwalniającą polityków z odpowiedzialności jeszcze bardziej – nie było koncertem populistycznych haseł, a świadomą i dobrze uzasadnioną decyzją, co w demokracjach zdarza się jeszcze rzadziej niż zaufanie.
To jedna z możliwych próbek tego, co trzeba umieć zrobić, jeśli demokracja ma przetrwać. O tyle dobra jest ta akurat próbka, że przynajmniej ją znamy – w odróżnieniu od wielu rzeczy nowych i w demokracji niezbędnych, których nie widział jeszcze nikt. Polskę czeka dziś np. naprawa kompletnie zdemolowanego ustroju sądów. Nie jedyną wprawdzie, ale bardzo istotną ich funkcją jest, że mają kontrolować polityków u władzy. Dość oczywistym spostrzeżeniem powinno być w tej sytuacji – a nie jest – że jeśli o przyszłości sądów mają zdecydować politycy, to ich interes jest w oczywistym konflikcie z ideą ograniczenia ich władzy. Podobnie nie do polityków powinny należeć decyzje o ordynacji wyborczej i wielu innych sprawach. Do kogo zatem? Irlandia to pokazała – do „ludzi takich jak my”. Wiele decyzji powinniśmy więc podejmować również w takim trybie. Także te o przyszłości Europy, o jej konstytucji, zakresie federalizmu.
Istotną cechą losowanej „Trzeciej Izby” jest jej swoista „jednokadencyjność”. Pracując w zgromadzeniu obywatelskim nie da się zrobić politycznej kariery i zostać ponownie wybranym. Podejmując decyzję nie ma po co patrzeć na zbliżający się koniec kadencji, bo po niej nie będzie żadnych nowych wyborów. Nikt nie zarządzi żadnej dyscypliny partyjnej, żaden ekspert od wizerunku nie będzie niczego doradzał, żadna taktyka nie ma tu sensu. Kiedy się przyjdzie zmagać serio z kryzysem klimatycznym i podejmować decyzje kosztowne dla wielkich grup społecznych, tradycyjny model przedstawicielski musi się załamać właśnie w związku z nadchodzącymi wyborami – zrealizują się wtedy eksploatowane wielokrotnie scenariusze filmów katastroficznych, z popularnym niedawno „Nie patrzcie w górę” włącznie. Sondaże poparcia spadają tym, którzy wieszczą kłopoty, a rosną tym, którzy obiecują, że będzie dobrze. To wyklucza szanse rozwiązania realnych problemów. „Nie patrzcie w górę” jest obrazem równie prawdziwym i – niech nas nie zmyli lekka konwencja komedii – równie doniosłym, jak odwieczne prawdy Arystotelesa.
Tradycyjny model przedstawicielski nie wytrzyma również próby demografii. Społeczeństwa rozwiniętych krajów demokratycznych starzeją się i już dzisiaj przewagę uzyskują w nich seniorzy. Niepracujący, korzystający ze świadczeń emerytalnych i z wciąż rosnącego zakresu coraz droższych usług medycznych. Seniorzy mają w demokracji przewagę nad młodszą grupą pozostającą w wieku produkcyjnym i utrzymującą wszystkie te rosnące wciąż sektory opieki niezbędne nie jej, ale starszej większości. Demokracja będzie w tej sytuacji zawsze przypominać głosowanie stada wilków i owcy, w którym każde ze zwierząt ma równy głos. Decyzja o zjedzeniu owcy będzie oczywista. Będzie też nie do zakwestionowania. I będzie samobójcza. W Polsce już dziś emeryci przegłosowują młodzież.
Ale tradycyjny system przedstawicielski ma wady związane nie tylko i nawet nie przede wszystkim z wyzwaniami przyszłości. Systemowe wady ujawnił już dziś, a polski kryzys znów dostarcza tu poglądowych lekcji. Po wszystkich uwagach tak bardzo generalnych, konkret wydaje się już prosty. W rzeczywistości jest niestety bardzo trudny do przyjęcia dla sytych zadowoleniem Fukuyamy reprezentantów liberalnych elit, uważających status quo za wprawdzie nie ideał, ale rzeczywistość wystarczająco dobrą, by w niej nie szukać już dróg zasadniczej zmiany.
Ustrojowe gwarancje zaufania
Ostatnie lata upłynęły w Polsce aktywistom obywatelskim na powtarzaniu prawd o trójpodziale władzy. Problem w tym, że nie mówiliśmy całej prawdy. W klasycznej monteskiuszowskiej triadzie nie tylko sądy są niezależne od władzy i politycznej i ją kontrolują, ale władzę wykonawczą kontroluje i ogranicza przede wszystkim ustawodawczy parlament. Triadę Monteskiusza uważa się dziś najczęściej za anachronizm – zwłaszcza tam, gdzie gabinetowy model ustroju powoduje, że rząd pochodzi z parlamentarnej większości i ma w niej oparcie. Czy słusznie?
Sądzi się na ogół, że kontrolę władzy skutecznie wykonują wolne media oraz wolna, parlamentarna gra partii politycznych władzy i opozycji. W Polsce wiemy już, że wszystko to przestaje działać w dobie politycznej dwubiegunowej polaryzacji, której w naturalny sposób ulegają również media, stając się stronnikami partii i porzucając misję artykułowania społecznych oczekiwań na rzecz wspierania partii uważanych za lepsze. Partyjny parlamentaryzm staje się wyłącznie bezwzględną rywalizacją o władzę, racje ustępują tu miejsca wyborczej agitacji, a przy tym regułą staje się programowa konwergencja – naturalna, skoro przeciwnicy zabiegają o ten sam elektorat i czytają te same sondaże.
W Polsce gabinetowy model uczynił z parlamentu pozbawioną ustrojowej odrębności maszynkę do głosowania rządowych ustaw. Samo zaś prawo stało się narzędziem sprawowania władzy – po prostu serią rządowych dekretów – a nie fundamentem państwa, twardymi granicami, których rządzącym przekraczać nie wolno. Rządzeni nie widzą w parlamencie własnej reprezentacji, ale wyłącznie emanację rządzących elit. Polacy mają mnóstwo realnych powodów braku zaufania do parlamentu, co konsekwentnie potwierdza się we wszystkich badaniach społecznych. Kiedy się o tym wie, wie się także o nieuchronności kryzysu, pytać należy już tylko o czas i o skalę. Przed tymi pytaniami uciekaliśmy – przestroga z Polski jest więc taka, że uciekać przed nimi nie wolno.
Powinniśmy również wiedzieć z pewnością, że gdyby istotnie trzy władze oddzielić przynajmniej tak, by się ich wszystkich nie dało wziąć szturmem w jednych wyborach, nieszczęście, które dziś trapi Polskę, po prostu nie byłoby możliwe. Polskie doświadczenie – nieznane krajom „starej Unii” – pokazuje również, że system checks and balances znika nie tyle w wyniku zamachu stanu, co znacznie wcześniej i niezauważenie w wyniku politycznej polaryzacji dwóch wrogich obozów. A to już staje się doświadczeniem wielu krajów Europy. Echa tego zjawiska zabrzmiały np. po parlamentarnych wyborach we Francji, gdzie władza wykonawcza wybieranego odrębnie prezydenta tworzy silne gwarancje podziału władzy. Kiedy w wyborach parlamentarnych obóz prezydenta stracił większość, mówiono o klęsce i porażce demokracji, choć przecież – niezależnie od politycznych sympatii – to właśnie „trudne współistnienie” jest gwarancją kontroli władzy na poziomie konstytucyjnym.
Z całą pewnością nikt w dzisiejszej Europie nie miałby ochoty serio przyglądać się, jak w rzeczywistości wyglądają w jego własnym kraju tego rodzaju gwarancje i na ile spełnią one swoje zadania w godzinie próby, którą w Polsce mamy za sobą, a której rezultat okazał się tak fatalny. Niezależnie od tego jednak, jak trudna do przyjęcia jest ta wiadomość, tak właśnie musi ona brzmieć z pogrążonej w kryzysie Polski: gwarancje podziału władzy wymagają zasadniczego wzmocnienia, bo kiedy przychodzi do próby, okazują się zawsze słabsze niż się wydawały.
Kolejna wiadomość z Polski: to instytucje Unii są dziś jedynymi zdolnymi kontrolować polską władzę. Być może zatem to właśnie Traktat o Unii powinien żądać od sygnatariuszy twardo określonych warunków checks and balances. Warto o tym pomyśleć – zwłaszcza kiedy się już wie, że również z innych względów system politycznej reprezentacji wymaga zasadniczej zmiany.
Partie liderów
W Polsce przeciw konstytucyjnej demokracji wystąpiła partia o autorytarnej strukturze, rządzona jednoosobowo przez autokratycznego lidera. To oczywiście nie był przypadek – trudno byłoby wyobrazić sobie w tej roli jakąkolwiek organizację demokratyczną. Decyzji o zamordowaniu najwyższego sądu konstytucyjnego nie da się podjąć w rzetelnej dyskusji i w świetle kamer. Gwarancje nienaruszalności trybunałów nigdy nie będą w pełni skuteczne, bo zawsze połamie je ktoś, kto bez skrępowania łamie wszystkie reguły. Ale zakaz uczestnictwa w polityce organizacji niedemokratycznej byłby już bardziej skuteczny – z wyprzedzeniem zapobiegając powstaniu zagrożenia.
Inna partia, rządząca poprzednio i równie wodzowska, własnymi praktykami zamkniętej dworskiej elity skompromitowała polską demokrację w oczach wyborców tak bardzo, że przewrót stał się nie tylko możliwy, ale zyskał wyraźną społeczną aprobatę.
Kontrola demokracji wewnątrz partii ubiegających się o władzę nie jest normą w Europie, zaledwie kilka krajów ma tu stosowne przepisy, np. Niemcy i Dania. Z jednym niewielkim wyjątkiem żadna z polskich partii nie sprostałaby tym prawnym wymogom i nie zostałaby zarejestrowana np. w Danii. Nie chodzi przy tym o żadną skrajną ideologię w programach – chodzi o skrajnie antydemokratyczne praktyki wewnętrznego życia. Polski przykład pokazuje, jak bardzo groźne jest to zjawisko – a wypada je uznać za dość powszechne w Europie.
Działa tu przy tym rodzaj prawa Kopernika-Greshama. „Charyzmatyczny lider” jest bezcennym kapitałem politycznego PR. Psuje politykę jak niegdyś zepsuty pieniądz psuł ekonomię. Kiedy po taki PR sięgnie polityczny konkurent, trzeba odpowiedzieć tym samym, albo zaakceptować porażkę. To w istocie samobójcza strategia również z partykularnego punktu widzenia samych partii – zdecydowanie wyklucza np. skuteczną sukcesję liderów, co widać wśród liberałów w Polsce, gdzie po Donaldzie Tusku kolejni liderzy zawodzili z kretesem i po wymianie czterech z nich Tusk musiał powrócić, by podnieść notowania partii z poziomu wyglądającego już niemal na ostateczny upadek. Te doświadczenia widać również w „starej Unii”. Wprawdzie to samo dotyczy sukcesji u populistów – gdzie zależność od „charyzmy” lidera jest nawet większa. Ale trzeba wiedzieć, że liderem zostaje się tu łatwiej. Wystarczy podpalić kilka opon w centrum stolicy i trzeba to jeszcze zrobić w odpowiednim momencie – a okazji tego rodzaju burzliwe czasy współczesne dostarczać będą w nadmiarze, dojrzała demokracja francuska przykładem. Przeciąć cykl psucia polityki „charyzmą liderów” będzie niezwykle trudno – ale zrobić to trzeba koniecznie, bo on prostą drogą prowadzi do katastrof, których rezultat wymyka się wyobraźni.
Wydaje się więc uzasadnione oczekiwać w Unii Europejskiej przynajmniej tego, by w wyborach do Parlamentu Europejskiego kandydować mogły wyłącznie partie spełniające choćby minimalny standard demokratyczny. W rzeczywistości usprawiedliwione byłoby, gdyby naruszenia standardów demokracji przez ubiegających się o polityczną władzę gdziekolwiek w Unii były traktowane jak naruszenie jej podstawowych wartości – jak to się dzieje w przypadku zamachu na niezawisłość sądów lub wolność mediów.
Przyszłość pod znakiem zapytania
Przyszłość przed nami niepewna – tyle wiemy wszyscy. Tym bardziej więc znaki zapytania powinniśmy mieć odwagę postawić sami. Zaczynając od pytań podstawowych, zanim utoniemy w powodzi drobiazgów. Pytając o nowy kształt Europy i nową demokrację, powinniśmy bez obaw próbować nowych rozwiązań, jak to zrobiono we wspomnianej Irlandii. Wymieniłem zdecydowanie nie wszystkie z polskich doświadczeń kryzysu. Ale gdyby zacząć myśleć choćby od tak ograniczonego i naiwnie prostego zestawu, wyprzedzilibyśmy czas, którego nam brakuje. W Polsce żadnego z tych pytań postawić się nie udało i płacimy za to.
Przyjaciele w Europie patrzą na nas z myślą o naszych nadchodzących wyborach. Jakikolwiek będzie ich rezultat, nieobecność wśród liberalnych demokratów właśnie tych pytań, których nikt nie odważa się zadać, przesądzi o naszym losie. Nawet jeśli wygramy i władza w Polsce się zmieni. Na naprawdę dobre wiadomości z Polski liczyć będzie można dopiero wtedy, kiedy polityczna idea liberalizmu powróci do własnej wielkiej wartości.