Wszystkim, którzy dziś sprzeciwiają się pomysłowi wspólnej listy opozycji – wśród wyborców to mniejszość, ale ta mniejszość wygra, bo rządzi nami interes aparatów partyjnych, a one wspólnej listy nie chcą – chcę powiedzieć, że dobrze ich rozumiem. Ktoś – p. Anna Kwaśniewicz – napisała tu niedawno, wypełniając formularz z poparciem:
„NIE dla wspólnej listy. TAK dla wspólnego szkieletu programu całej opozycji demokratycznej”.
Źródłem tego „nie” i tego „tak” jest – wydaje mi się – pewne drobne w sumie nieporozumienie w bardzo jednak zasadniczej sprawie.
Jeśli wspólna lista oznaczać ma to, co zrealizowano np. w trakcie ostatnich wyborów europejskich, tj. targi o „miejsca biorące” między liderami partii i konkurs „celebrytów”, w którym jedną z „jedynek” dostaje Radosław Sikorski, a inną Leszek Miller, to sam jestem przeciw. To zabija poważne myślenie o programie, niszczy pluralizm, odbiera wybór, robi z wyborców idiotów, a wreszcie odbiera wiarygodność całej tej inicjatywie, co w wyborach wiosną 2019 roku skończyło się rezultatem inaczej niemożliwym do osiągnięcia: oto proeuropejscy demokraci zdołali przegrać akurat te, skądinąd niemożliwe do przegrania wybory z autokratycznymi przeciwnikami Unii i wrogami reprezentowanych przez nią wartości.
Zamiast grać w piłkę
Albo zamiast „haratać w gałę”…
Być może pamiętamy z historii – 20 czerwca 1789 w sali do gry w piłkę w Wersalu 577 posłów Stanu Trzeciego po wydaleniu ich z obrad Stanów Generalnych uroczyście przysięgło nie rozchodzić się do czasu uchwalenia nowej konstytucji. Ten moment proklamacji Zgromadzenia Narodowego stał się początkiem spontanicznej aktywności politycznej zwykłych obywateli, początkiem francuskiego parlamentaryzmu i – jak się okazało – początkiem parlamentaryzmu w kontynentalnej Europie.
Ideę wspólnej listy rozumiem właśnie jako tego rodzaju początek: potrzebujemy 560 wybranych wśród demokratów osób na 460 miejsc w Sejmie i 100 miejsc w Senacie – takich jak owi posłowie, którzy ćwierć tysiąclecia temu proklamowali ustawodawczy parlament, Deklarację Praw Człowieka i Obywatela oraz konstytucję Republiki. To coś tak odległego od Sikorskiego z Millerem dogadujących się za pośrednictwem Schetyny i Czarzastego: „ja biorę Bydgoszcz, ty weź Poznań” – jak galaktyka MACS0647-JD jest odległa od Ziemi. To, co zrobiono, układając się w ten sposób, było kpiną z demokratycznych standardów i okazało się również strategiczną głupotą o rozmiarach katastrofy: przegraliśmy wybory nie do przegrania.
Wszystkim czego tu trzeba jest po prostu wyobraźnia.
Jak pamiętamy, zapewne lepiej niż wydarzenia z 20 czerwca 1789 – tak odległe, że wydają się nierzeczywiste – Władysław Kosiniak-Kamysz nie wyobraża sobie wystąpić na wspólnej liście z Klaudią Jachirą. Nie dziwię się ani jemu, ani jego niewielu wyborcom, którzy również nie chcą Jachiry na popieranej przez siebie liście. Zakładam również, że sympatycy Klaudii Jachiry niezupełnie umieliby zrozumieć jej obecność na liście ułożonej np. przez Tuska i dającej obok Jachiry miejsce również politykom PSL. Odpowiedź na tego rodzaju wątpliwości i zastrzeżenia – a są one więcej niż zrozumiałe – jaką oferuje dzisiaj publicznie „realizm polityczny”, brzmi po prostu: „tak trzeba i trudno”. To odpowiedź równocześnie naiwna i fałszywa.
Naiwna, bo z faktu, że „trzeba” nie wynika wcale, że się da. Fałszywa, bo porozumienie zawarte pod przymusem „trzeba” i skonstruowane tak, jak to zrobiono w wyborach europejskich, to prosta recepta na katastrofę, w której kandydatka Jachira traci wszystko ze swej bezcennej wiarygodności, a kandydat Kosiniak-Kamysz wyrzeka się własnej programowej tożsamości – i wszystko razem spektakularnie bierze w łeb.
A jednak oboje siedzą w tym samym parlamencie i akurat ten fakt dziwi i bulwersuje nielicznych – wyłącznie tych zresztą, którzy kompletnie nie rozumieją demokracji i nie wiedzą, co to jest szacunek dla różnic i jak w demokracji rozwiązuje się najostrzejsze nawet spory.
Wyobrazić trzeba sobie wspólną listę jak parlament właśnie. Wybrany – koniecznie wybrany spośród i przez demokratów. Lewicowych, prawicowych, centrowych. Konkurujących między sobą, jak w zwykłych wyborach, na które w normalnym trybie nie ma dziś żadnych szans. Nie tylko dlatego, że PiS ma propagandę i wszelkie narzędzia fałszerstw oraz manipulacji. Przede wszystkim dlatego, że właściwe wybory są plebiscytem pomiędzy „dobrem i złem”, a rzeczywisty wybór dotyczy wyłącznie różnych wariantów „dobra”. Efektem jest wspólna lista – owszem, z Kosiniakiem i Jachirą czy też, jak kto woli, z Millerem i Sikorskim. Nie na wytargowanych jedynkach, ale na miejscach wywalczonych w programowej konkurencji, albo nawet w walce między sobą.
Taka lista, wybrana, nie wytargowana – i moim zdaniem wyłącznie taka spośród różnych wariantów wyborczego sojuszu – ma szansę być wiarygodna. Sama w sobie tworzy obietnicę demokracji, w której nikt nie musi się bać wyniku wyborów i sytuacji, w której jego obóz zostanie zamieniony w pył przez zwycięstwo wrogów. Wspólna lista jest zrealizowaną obietnicą i gwarancją takiej demokracji, która szanuje każdego – i Jachirę, i Kosiniaka, by pozostać przy tych „skrajnych” przykładach.
Ma wreszcie i ten walor, że właśnie Jachira i Kosiniak znajdą się na niej według wszelkich rozsądnych prognoz. Że do właściwych wyborów ich zwolennicy pójdą więc między innymi po to, by kontynuować konkurencję między nimi. Że dzięki ich mobilizacji – bo spór Jachiry z Kosiniakiem mobilizuje, a nie demobilizuje – wygramy.
Szkielet, czyli trup wspólnego programu
Wspólna deklaracja programowa wydaje się oczywistością. Cóż, wydaje się… Popatrzmy może jednak naprawdę w kategoriach realnej polityki, a nie mitów opowiadanych nam w przekazach dnia. W dzisiejszym stanie rzeczy jasne jest mniej więcej, że miejsca biorące w wyborach dostaną zarówno Robert Biedroń, jak Władysław Kosiniak-Kamysz. Co łączy obu panów? Następuje tu zwykle litania komunałów. Demokracja, praworządność, wartości europejskie. Co dzieli? Stosunek do „polskiej tradycji”.
Praworządność zatem dla przykładu. PSL – wraz z Pl 2050 – nie wsparł projektu ustawy o sądach przygotowanego w ramach Porozumienia dla Praworządności. Żadna z opozycyjnych partii nie zdecydowała się poprzeć otwarcie unijnych sankcji za łamanie zasad praworządności w Polsce – by z kolei rzucić okiem na praworządność w kontekście owych rzekomo dla każdego oczywistych europejskich wartości. Nie będę przypominał rozmaitych zawstydzających głosowań w tych sprawach – w Polsce i w Europie. Zgoda istnieje tu wyłącznie na poziomie komunałów. Stosunek do „polskiej tradycji” to prawa kobiet, świeckie państwo, prawa osób LGBT, europejskiej Karty Praw Podstawowych (!), Konwencji Stambulskiej.
„Szkielet wspólnego programu” ma dwie cechy. Zawiera wyprane z treści komunały, które nie poruszą nikogo. Formułuje zakaz sporu o kontrowersje, które w przeciwieństwie do spraw niekontrowersyjnych są solą polityki. Powodem, dla którego tłumy wielu tysięcy ludzi w ostatnich latach wylegały na ulice. Tym, co nas do żywego interesuje.
Owszem, zostają jeszcze tzw. zwykłe sprawy. Po pierwsze jednak, o zgodę na wspólny program dotyczący choćby emerytur, składki emerytalnej, organizacji odpowiednich funduszy, by o wieku emerytalnym nie wspomnieć – byłoby trudniej niż w większości spraw już wymienionych. Po drugie i chyba ważniejsze – choć we wszelkich badaniach większość Polek i Polaków wymienia właśnie te rzeczy jako dla nich najważniejsze, to równocześnie niemal nikt w Polsce nie wierzy, by wybory i zmiana władzy cokolwiek w tych sprawach zmieniły. Polityka jest niewiarygodna i obca. To trzeba zmienić przede wszystkim.
Programowo żywy, angażujący, ważny i przede wszystkim prawdziwy jest nie „szkielet wspólnego programu” uzgodniony pomiędzy Millerem w Poznaniu i Sikorskim w Bydgoszczy, a właśnie protokół rozbieżności. Spór do rozwiązania, nie do zamiecenia pod dywan. Parlamentaryzm jako sposób na spór, który nie zagraża żadnej z jego stron. Sposób na pokój między Polakami. Parlamentaryzm oraz głos obywatelek i obywateli jako arbitrów, do których należą najważniejsze, rozstrzygające decyzje.
Howgh!