O takich jak on mówimy „na starość opisiał, szkoda chłopa”. Kiedyś był bardem „lewaków”, przyjacielem Kuronia, z trzeźwym, krytycznym rozumieniem patriotyzmu, sceptycznym i głęboko zakorzenionym w uniwersalizmie wartości – i akurat to pozostało w nim do dziś, również w „prawackich czasach”, o czym można poczytać choćby w świetnym moim zdaniem wywiadzie „Miłość, na którą jestem skazany” z 2014 roku. Cóż, ma 82 lata, jeździ na wózku. Ostatnio publicznie widziany był pod więzieniem w Radomiu, gdzie mówił o Kamińskim, że jest politycznym więźniem sumienia.
Demencja? Niewiele na nią wskazuje. To raczej ewolucja stanu świadomości, wynikająca z drobnych, pozornie niewiele znaczących wyborów, z których być może jeden, a być może kilka i to nawet mocno rozciągniętych w czasie, okazuje się „punktem bez powrotu”. Bardzo stanowczo twierdzę, że Jan Krzysztof Kelus pozostał tym samym, niesłychanie porządnym i kiedy trzeba odważnym człowiekiem, którego ludzie z mojego pokolenia i kilku sąsiednich znali i uwielbiali przez dekady. A jednak stał się nie tylko idolem skrajnej prawicy – sam pożeglował na pozycje ultra-prawicowca. Co on tam robi? Ano, jest tam wciąż z tego samego powodu. Jest porządnym człowiekiem. I zdecydowanie niegłupim. Byłby idealnym „deficytowym towarem”, bo ten deficyt odczuwamy potężnie, ilekroć chcemy znaleźć porządnego i inteligentnego pisowca. Kelus nie tylko jest inteligentny. Jest, a przynajmniej bywa mądry. I jest pisowcem. Skarb!
Postulat rozumienia „drugiej strony” wydaje się naiwny, o ile nie wręcz podejrzany o „symetryzm”, czyli po prostu o zdradę. Odpowiadamy nań „nie warto”, bo to szuje, albo „nie da się”, bo to dzicz. Wezwania do zrozumienia uważamy przy tym od razu za wezwania do kompromisu i w tym kontekście mówimy „to dwa różne światy, na kompromis tu nie ma miejsca”. „To są wrogowie cywilizacji” – tak często myślimy, zupełnie jakby wroga nie dało się zrozumieć i jakby w tym zrozumieniu nie było żadnej wartości. To fałszywy obraz i równocześnie zaprzeczenie istnienia świata jakichkolwiek wartości – choć to ostatnie jest, obawiam się bardzo, dziś już kompletnie niezrozumiałe.
Niezrozumiała z całą pewnością wyda się wszystkim teza, że to właśnie przekonanie o aksjologicznej przepaści między nami a nimi jest najbardziej pierwotną i podstawową definicją „symetryzmu”. Niby dlaczego?! Ano, odwołajmy się do szybciej zrozumiałego i bardziej znanego przypadku Marka Jurka i jego rozstania z polityką. W 2007 roku Marek Jurek był marszałkiem Sejmu. Po odrzuceniu w Sejmie prawackiego projektu zmiany Konstytucji dotyczącej „ochrony życia poczętego”, ustąpił z funkcji, wystąpił z PiS, porzucił wszelkie apanaże władzy, co oznaczało dlań nienatychmiastową wprawdzie, ale nieuniknioną śmierć polityczną. Zrobił to – bez cienia wątpliwości – „dla idei”, w którą szczerze wierzył. O aborcji i sejmowych głosowaniach w tej sprawie Marek Jurek mówił kategorycznie, że „zasad etycznych się nie głosuje”. Otóż dokładnie to samo mówią dziś aktywistki feministyczne. Ich sformułowanie brzmi „praw człowieka się nie głosuje” – i również wynika z głębokich i szczerych przekonań. Choć równocześnie po obu stronach wyrosły całe grupy wpływowych i niezupełnie szczerych w intencjach ludzi, którzy wolą gonić króliczka niż go złapać i którzy żyją z tego, że konflikt o aborcję trwa, zaognia się i jest wciąż nierozstrzygnięty. Mówić o tej sprawie i wyjaśniać sobie podstawowe znaczenia, fundamentalne wartości i intencje trzeba by jeszcze długo. To osobny temat, ale tu przynajmniej zanotujmy ten jeden z wielu przykładów pokazujący wymownie, że sytuacja JEST SYMETRYCZNA częściej niż byśmy chcieli i to w najbardziej zaskakujących momentach. Pamiętając o tym, wróćmy do Kelusa.
We wspomnianym tu wywiadzie (naprawdę go polecam) powiedział m.in.:
A zatem mógłby Pan bronić ojczyzny czy nie?
W dobrej sprawie, tak jakbym ją definiował we własnej duszy. W dobrej sprawie.
Czy sytuacja, w której zagrożony jest byt państwowy, czy obrona granic – jest słuszną sprawą?
Ja przede wszystkim nie potrafiłbym namawiać kogokolwiek do czegokolwiek, od tego się zaczyna. Miałbym tylko prywatny dylemat do rozstrzygnięcia. Tak bym to nazwał. Prywatny dylemat do rozstrzygnięcia.
(…)
Czyli kiedy Ojczyzna czegoś od nas wymaga, to jest to prywatny dylemat do rozstrzygnięcia. Pan nie wierzy w odgórne wymagania stawiane przez państwo?Powiem inaczej. Ja po pierwsze nie wierzę, a po drugie – taka moja zdawkowa i bardzo powierzchowna znajomość historii podpowiada mi, że tak naprawdę o Ojczyznę walczyli przeważnie ludzie, którzy nie mieli wyjścia. Byli wcielani do armii, a dezercja często równała się samobójstwu. (…) Nie dajcie sobie państwo, na miłość boską, wmówić, że całe społeczeństwo walczyło z Niemcami w czasie wojny. (…) Taki jest świat, po prostu taki jest świat. (…)
Mnie najbardziej martwi to, że możemy paść ofiarą zbiorowego myślenia i w imię ojczyzny zrobić coś podłego, coś autentycznie podłego. Nas nikt nie uczył przywiązania do zasad. (…)
A potem uściślił, że chodzi o wychowanie
człowieka, który będzie potrafił oprzeć się temu, co jest największym zagrożeniem: że jakiś autorytet, wybrany przez nas albo narzucony, wyda rozkaz albo podpuści nas, byśmy zrobili coś podłego. Potem zresztą łatwo uwolnilibyśmy sumienie od balastu, mówiąc, żeśmy wypełnili rozkaz albo że wszyscy tak robili. Albo parę innych rzeczy, które zawsze się mówi. To mnie najbardziej przeraża.
To jest mój świat. Nic w tym dziwnego, między innymi dlatego, że piosenki Kelusa mnie w jakiejś mierze ukształtowały. Nie mnie jednego. Kelusa krąg oddziaływania był niewielki, za to siłę rażenia miał ogromną. Kompletnie nie umiał ani śpiewać, ani grać na gitarze – to jednak tylko pomagało mu zjednać uwagę i zaangażowanie, zabarwione jakimś rodzajem współczucia, a jednak silne, znakomicie współgrające z jego patosem, który natychmiast sam profanował, kiczem przeplatającym piękną poezję. Jakim jednak cudem człowiek, który mówi takie rzeczy, jak je tu przeczytaliśmy, popadł w coś, co sam określa jako największe, najbardziej przerażające zagrożenie? Jakim cudem uległ autorytetowi, jak powiedział, narzuconemu lub wybranemu, dając się otumanić i podpuścić do rzeczy podłych lub żałosnych? Ano, jest wciąż tym samym Kelusem, który napisał „Przypowieść o jeżach”. Posłuchajcie. Z „prawicowego internetu”, trudno.
Poza wszystkim, przesłodkie to, prawda? Jak zawsze u Kelusa, infantylizmy mieszają się z mądrością, nawet banały nie straszą, każdy ma drugie dno i antytezę, nie są tanizną jak u Coelho. Skoro Dylan dostał Nobla, to Kelus zasłużył na nagrody. Ten zapis prób utrzymania właściwych miar w czarno-białej rzeczywistości, bo ta piosenka jest też o tym, powstał w apogeum karnawału „Solidarności”. To bardzo wyjątkowe. Jak człowiek o takim doświadczeniu i takiej wrażliwości może bez protestu znaleźć miejsce dla siebie dzisiaj? To retoryczne pytanie, co jest jasne dla każdego, który pamięta czasy Kelusa. W gazetach – poza wszystkim innym – wciąż są „zdjęcia z albumu Lombrozo”. Interesujące jest nie to, że Kelus nie odnajduje się we współczesności, ale jak odnajdował się w czasach dopiero co minionych, kiedy od Kaczyńskiego i Dudy przyjmował najwyższe odznaczenia, kiedy z zadowoleniem łaskawie udzielał wywiadów „młodym buntownikom” ze skrajnie prawicowych gazet. Niby tam publikowane zdjęcia były nie z albumu zwichrowanych zbrodniarzy?
W rzeczywistości źródło pozornie zadziwiającej ewolucji Kelusa tkwi w jego starych tekstach, jeśli przyjrzeć się im uważnie – również w tej o jeżach. Weźmy jednak inny z jego „hitów”, piosenkę „Papierosy Biełamor – Kanał”. Tu będzie łatwiej zidentyfikować figury, które we wstrętnej retoryce PiS pojawiły się w komplecie. Znów „prawicowy internet”. Znów trudno.
Źródło jednego z wątków pisowskiej choroby widać tu jak na dłoni. To bardzo charakterystyczna postawa. „Lewacy” z Niemiec byli wówczas kategorią opisową. Istotnie w tamtych czasach przyjeżdżali pomagać w „polskiej rewolucji” głównie właśnie oni. Nie jacyś socjaldemokraci z SPD, tylko anarchiści, trockiści, rozmaitej maści „prawdziwi komuniści”. Fajni ludzie. Istotnie Sołżenicyn był skrajnie konserwatywnym Wielkorusem. Był nim dla lewaków, inni z oczywistych powodów wzruszali ramionami na jego „dziwactwa” – grozę tej ideologii poznaliśmy dopiero niedawno w napaści na Ukrainę. Co nie znosi Odysei Sołżenicyna, zbrodni łagrów i wielkich stalinowskich budów – niczego to przecież nie unieważnia. Ale u Kelusa ta obserwacja – wielkoruskiej natury Sołżenicyna większość z nas wówczas nie znała, Kelus niemal na pewno też jej nie znał – u niego więc „lewacy” stali się kategorią etyczną, trzeba im było zacząć zarzucać tolerancję dla rozmaitych Auschwitzów, wystarczyło jeszcze trochę czasu, by nie tylko lewak, ale i Niemiec nabrał wartościującego znaczenia. Ten sam Kelus zadedykował ów cytowany wywiad Ottonowi Schimkowi, austriackiemu dezerterowi z Wehrmachtu, jednemu z patronów ruchu WiP uznanemu za symbol sprzeciwu sumienia. Ale „lewak z Niemiec” stał się kategorią wartościującą również dla niego. Już wtedy. Przedstawianie ludzi – zresztą ludzi dobrej woli – jako „dwóch lewaków, Heintz i Willi” jest dziś wstrętnym, pisowskim zwyczajem, prawda? „To nie ludzie, to ideologia”. Wtedy to nie było wstrętne? Nie, nie było.
O Biełomorach słuchaliśmy poruszeni, śpiewaliśmy tę piosenkę chyba przy każdej wódce, to był trochę przebój, a trochę hymn – jak to bywa z dziełami bardów. Uczyliśmy się, że to my jesteśmy ważni, nasze cierpienie jest prawdziwsze od innych, uczyliśmy się, że są oni i jesteśmy my, od łagodnego jak baranek zbieracza jeży i hodowcy pszczół uczyliśmy się pogardy. Zresztą, hodując pszczoły Kelus przecież gardził światem, który świadomie porzucił.
Pamiętam własnego takiego „Heintza”. Lewaka. Przyjeżdżał do mnie na wrocławski Kozanów, gdzie wtedy mieszkałem. Chodziliśmy pogadać na spacer, bo w domu nie było wolno. Szliśmy więc na pobliski żydowski cmentarz na Pilczycach. Kompletnie zrujnowany, choć wciąż czynny. Kiedy się tam stało przy świeżych grobach, miało się widok na groby o kilka lat starsze i wiedziało się świetnie, czym ten świeży grób zaraz się stanie. Poprzewracane płyty nagrobków, rozbite w drobny mak centralnym uderzeniem kilofa – inaczej to się nie mogło stać. „Heintz” patrzył na to i pytał „to wszystko naziści?”. Nie, Hieintz, żadni naziści, popatrz – to jest nagrobek z 70. roku, akurat w tej sprawie naziści są niewinni. Zresztą popatrz dalej, mauzoleum Żydów poległych w I wojnie. Gwiazdy Dawida i cała żydowska symbolika – wszystko nietknięte. O, tu plama czarnej farby, wygląda świeżo. Owszem to też jest zrujnowane, ale z wyjątkiem tej farby – w naturalny sposób. „Komuniści to robią?” – pyta mój „Heintz”. Chłopie, pojebało cię, tu niemal nie ma komunistów, jest tylko reżim. Popatrz na tamten blok, tam mieszkają sami SB-cy, prowadzą dzieci do tego samego przedszkola, do którego prowadzę swoje. Są wśród nich komuniści, owszem. Nieliczni. Nie, Heintz, żadna wroga ideologia nie porozwalała kilofem tych grobów. To „my – Naród polski”. Popatrz, tu są ogródki działkowe. Wiesz, co to takiego? Widzisz kamienne ławeczki? Są wszędzie. Zrobione z macew. Przez zwykłych ludzi. Żaden z nich się tego nie wstydzi. Rozumiesz? Heintz nie rozumiał. Dla niego to niepojęte. „Przecież byliście świadkami Zagłady…” Widok był dla niego źródłem cierpienia nieporównanie większego od świadomości niemieckich zbrodni nazizmu.
Mojego cierpiącego Heintza ja z kolei pytałem, dlaczego niemieccy zieloni, pacyfiści, anarchiści i inni podobni nim lewacy, organizujący corocznie wielkie antywojenne Marsze Wielkanocne, domagający się rozbrojenia i protestujący przeciw każdej wojnie, nigdy nie zaprotestowali przeciw sowieckiej wojnie w Afganistanie. Heintz w odpowiedzi pokazał mi zdjęcia dzielnych, podziwianych przez nas mudżahedinów, a wśród nich takie, na którym jeden z nich stoi przy stercie obciętych ludzkich uszu sięgającej mu do kolan. Nikogo akurat mudżahedini nie zabili w tamtej zajętej właśnie wiosce. Obcięciem uszu ukarali tych ojców, którzy posłali swoje dzieci do sowieckiej szkoły. Mój Heintz zatem dobrze pamiętał Auschwitz i jego znaczenie – wciąż aktualną, współczesną grozę. O skrajnym konserwatyzmie Sołżenicyna ja się od Heintza dowiedziałem, a nie tylko usłyszałem. Te rozmowy były ważne. I ważniejsze od powodów, dla których Heintz przyjeżdżał i dla których wychodziliśmy z domu, by uniknąć podsłuchów. Najważniejszych wątków SB-cy mogli przecież słuchać.
Kelus najpewniej nie zobaczył akurat takich zdjęć bohaterów z Afganistanu. I być może nigdy nie dostrzegł, ile z oburzających wówczas lewackich opinii okazało się po prostu prawdą. W tym ta o Sołżenicynie i ta o afgańskich mudżahedinach. O kolejnych wyborach Kelusa, o jego wciąż kolejnych rozbratach ze starymi kumplami da się poczytać w wywiadach, w tym książkowych wywiadach-rzekach. Widać w nim dumę z jego bezkompromisowości i niechęć towarzyszącą rzekomym próbom „relatywizowania”. Michnik próbujący zrozumieć komunistów i nawet komunistycznych zbrodniarzy, zaczął się stawać wrogiem Kelusa, czyli wrogiem Polski – zgodnie zresztą z Kelusa wciąż tą samą indywidualistyczną i fatalistyczną koncepcją patriotyzmu. Czytając można z pewnością zidentyfikować ów „punkt bez powrotu”. Jakąś urazę, która przesądziła, że świat Kelusa stał się podobnie czarno-biały. Punkt łatwy do przekroczenia w sytuacji „abo my, albo oni”. Ale na początek warto zacząć od własnych wspomnień oraz od tych kilku linków, przypominajek, które tu umieściłem. Jedno z tych źródeł da się uznać za konserwatywne, ale Kelus prezentuje w nim akurat progresywne poglądy. Pozostałe źródła są prawackie. Pretensje o to możemy mieć wyłącznie do siebie. Rozłączność dwóch światów budujemy również my. Nie tylko „oni”.
Nietrudno jest zrozumieć „pisizm” Kelusa na intelektualnym (że się tak wyrażę) i na emocjonalnym poziomie. Na poziomie wrażliwości i bardzo głębokich wartości podstawowych. Być może pisizm jest częścią jego „pragmatycznego patriotyzmu”, trzeźwej konstatacji, że ojczyzny się nie wybiera, że można być albo wobec niej lojalnym, albo się z niej wynieść. „My, Naród polski”, to w znacznej mierze naród PiS. Ale to nie tylko o to chodzi. Starym dziadom trudno się odnaleźć we współczesności. Wiem o tym sporo. Tęsknota za prawdziwymi wartościami znanymi z przeszłości, powoduje niedostrzeganie wartości współczesnych. Albo zaprzeczanie im. Rekonstrukcja umysłu dziada nie jest trudnym zadaniem. Nie każdy dziad jest idiotą. Nie każdy dziad jest łajdakiem. Dotyczy to także dziadów pisowskich. Kelus jest pisowskim dziadem właśnie dlatego, że jest tym Kelusem, którego znamy z cudownych piosenek.
Biełamor eta prosta papiros
kak Philip Morris – eta prosta cigariet
na puti na żizni tak wstrieczajetsja
s czieławiekam czieławiek.
No, nie wstreczajetsa już…