By mówić o programie i dorobku, muszę przede wszystkim przekonać, że głosowanie na mnie jest wyborem racjonalnym i tworzy wygrywającą strategię. Muszę przełamać tę logikę, o której słyszę najczęściej: „sercem jestem z tobą, ale zagłosuję z rozsądku”.

Ile muszę mieć głosów, żeby nie zmarnować żadnego?

Zdecydowanie wolałbym mówić o programie, który zdobędzie poparcie i o własnym dorobku, który może mi przysporzyć zaufania wyborców. W wyborach jednak – zwłaszcza w tych wyborach – o wszystkim przesądzą emocje innego rodzaju. Chęć pokonania PiS z jednej strony, a z drugiej lęk przed zmarnowanymi głosami, którzy każe wszystkim „obstawiać pewniaka”. To dlatego w przeszłości większość sondażowych zwolenników Wiosny Biedronia ostatecznie zagłosowała na silniejszą listę Koalicji Europejskiej, a kiedy startowałem do Senatu, większość sejmowych wyborców SLD zdecydowała się zagłosować na ultrakonserwatywnego Kazimierza Ujazdowskiego, a mnie poparła mniejszość. By mówić o programie i dorobku, muszę przede wszystkim przekonać, że głosowanie na mnie jest wyborem racjonalnym i tworzy wygrywającą strategię. Muszę przełamać tę logikę, o której słyszę najczęściej: „sercem jestem z tobą, ale głosuję z rozsądku”.

Trzy progi liczby głosów

Odpowiedź na zasadnicze pytanie strategiczne mocno zależy od listy, z której startuję. Uzasadnienie odpowiedzi wymaga zrozumienia komplikacji algorytmu D’Hondta i specyfiki wyborów proporcjonalnych. Uprzedzając szczegóły, których wyjaśnić nie da się krótko – da się wskazać kilka istotnych progowych liczb, których znaczenie szczegółowo uzasadnię niżej.

Chcąc więc zawdzięczać mandat wyłącznie własnym wyborcom i sobie – i mieć co do tego pewność niezależną od wyniku listy w okręgu (bo w kraju i tak lista musi przekroczyć próg), odpowiedź brzmi:

ponad 63 tysiące.

Tyle bowiem głosów w okręgu 19. daje każdej liście nowy mandat, jak zobaczymy za chwilę. Gdybyśmy mieli listę obywatelską i gdybym w Warszawie sam miał zdobyć dla niej głosy, musiałbym ich zebrać właśnie ponad 63 tysiące, żeby zdobyć dla niej mandat i go wziąć. Startując z „cudzej listy”, by samodzielnie zdobyć w niej mandat dla siebie, pełną gwarancję jego samodzielnego uzyskania (a nie wtedy, kiedy mnie wciągnie “lokomotywa” partii) mam również wtedy, gdy zagłosuje na mnie aż tylu ludzi. Czy to jest możliwe? To 4,6% wszystkich głosów w okręgu, wydaje się więc na pozór osiągalne dla kogoś, kto uzyskał 15% – i być może da się osiągnąć również po odliczeniu od tych 15% uzyskanych wówczas głosów wyborców Konfederacji, co teraz zdarzyć się już nie może, oraz tej części głosujących na mnie wówczas wyborców SLD, którzy oddadzą głos na “jedynkę” lub kogokolwiek innego z listy Lewicy. Wyniki tego rzędu zdarzają się w praktyce wyłącznie „jedynkom” – nigdy komuś ze środka listy nawet bardzo silnej. W rzeczywistości jednak nie trzeba mi aż tak wiele.

W 2019 roku minimalną liczbą głosów dających mandat z listy Lewicy (wówczas SLD) było 18 864, zatem do objęcia mandatu powinno wystarczyć uzyskanie

około 20 tys. głosów.

Ten mandat musi jednak zostać najpierw zdobyty dla całej listy. W praktyce i teorii można zdobyć tyle głosów i nie wejść, bo cała lista uzyska np. tylko jeden mandat. SLD uzyskało 4 lata temu w Warszawie ponad 18% głosów i 3 mandaty, w tym roku spodziewany jest niższy rezultat. Mandat zdobyty 20 tys. głosów byłby w dużej mierze skutkiem konkurencji z innymi na tej samej liście. Tej konkurencji nie chcę, z ważnych dla mnie powodów, ale z cynicznie, czysto kalkulacyjnego punktu widzenia, taki szacunek ma przede wszystkim tę wadę, że zawiera możliwe do podważenia założenie spodziewanego wyniku całej listy. Można więc założyć z zapasem, że tym razem Nowa Lewica uzyska wynik, jaki uzyskała wówczas Konfederacja. W Warszawie było to nieco ponad 7,5%, co dało Konfederacji jeden mandat. Do jej niespełna 104 tys. głosów należałoby dodać około

29 tys. głosów,

by zapewnić jej mandat kolejny.

Z trzech różnych liczb proponuję jednak przyjąć tę najniższą i pamiętając o dwóch pozostałych oraz rozumiejąc uzasadnienie, umówić się, że to jej przekroczenie przed wyborami uczyni moją kandydaturę realną. Najsprawniej nawet przeprowadzona kampania promocji zbiórki podpisów, którą proponuję, zdoła dotrzeć do części wyborców w okręgu. Trudniej jest zebrać podpisy niż głosy. Zakładam więc, że

20 tys. podpisów

złożonych tutaj przed wyborami oznacza w rzeczywistości daleko większą liczbę głosów w dniu wyborów. To powinno dać gwarancję wszystkim podpisanym i innym głosującym, że rzecz jest warta świeczki, głosy się nie zmarnują, a ja do Sejmu wejdę.

Proszę o te podpisy z czystym sumieniem. Chodzi mi o to, by wywalczyć i objąć dodatkowy mandat Lewicy – poparciem uzyskanym przez siebie.  Chodzi więc o mandat, którego Lewica nie straci, kiedy nie zapiszę się do jej klubu. Ten mandat uzyskam nie kosztem innej osoby z listy Lewicy, nie kosztem innej listy opozycyjnej, w szczególności nie kosztem KO, a wyłącznie kosztem PiS i Konfederacji. Wreszcie najważniejsze: proszę o te podpisy nie dla siebie i nie dla Lewicy, ale dla wyborców – dla samych sygnatariuszy. Będą stanowiły dla nich narzędzie do oceny racjonalności głosu na mnie. Racjonalności, która w inny sposób nie jest możliwa w sytuacji, jaką zafundowali nam politycy, odmawiając poważnych i odważnych rozmów o wspólnej liście, której powszechnie domagali się ich wyborcy. Umówmy się więc my sami. Jeśli będzie nas dość, nasze wspólne działanie będzie mieć sens. Dobrze wiem, że takiej akcji nie przeprowadzał dotąd nikt z kandydujących. Cóż, nie po raz pierwszy robię coś, czego nikt inny nie zrobił. Znam ryzyko. Wiem np., że nieuzyskanie wystarczającej liczby deklaracji w rzeczywistości nie przesądza o możliwym wyborczym wyniku. Ale to ryzyko spada wyłącznie na mnie. Podejmuję je, by nikt inny go nie ponosił.

Skąd dokładnie te liczby?

Żeby wiedzieć, jak uzyskać mandat samodzielnie, ale też, żeby wiedzieć, jak nie zmarnować głosu, należy zrozumieć sposób przydzielania mandatów. Ów osławiony algorytm D’Hondta jest zaś – jak wszyscy wiemy – nieco skomplikowany. Wyborcy o tym wiedzą i najczęściej oszczędzają sobie trudu zrozumienia szczegółów – głosują po prostu na partie i ich sztandarowe nazwiska. Nie wierzą przy tym, że mandat może dostać ktokolwiek ze środka listy, uważają, że poważne są wyłącznie kandydatury na miejscach czołowych. Nie chcą eksperymentować, ryzykować zmarnowanych głosów itd. 37% z nas średnio w Polsce głosuje na „jedynki”, 14% na „dwójki”, kandydaci z „ogonów” dostają np. po 100 głosów. Na wynik 5 partii, które dostały się do Sejmu w 2019 roku złożyło się ponad 6,5 miliona głosów oddanych na kandydatów, którzy do Sejmu nie weszli. To ponad 1/3 wszystkich głosów! Nie należy ich jednak oczywiście uznawać za głosy zmarnowane. Każdy z nich przyczynił się do wyniku partii – po to są właśnie partyjne „ogony list”, by te głosy zebrać. Sam jestem jednak w sytuacji, w której nie każdy z moich potencjalnych wyborców chciałby wesprzeć akurat Lewicę, która umożliwiła mi start. Wszystko to powoduje, że mam do wykonania zadanie bez precedensu.

Tak wygląda lista pierwszej dwudziestki kandydatów ułożona malejąco według głosów uzyskanych w Warszawie (i za granicą) w 2019 roku bez zastosowania algorytmu D’Hondta ani w ogóle uwzględnienia zasad proporcjonalnego podziału pomiędzy partie:

Listanr na liścieNazwiskoImięLiczba głosówProcent głosów listyProcent głosów w okręgu
KO1KIDAWA-BŁOŃSKAMałgorzata41603071,60%30,11%
PiS1KACZYŃSKIJarosław24893565,53%18,01%
SLD1ZANDBERGAdrian14089856,04%10,20%
Konfederacja1KORWIN-MIKKEJanusz6038558,15%4,37%
PSL1BARTOSZEWSKIWładysław3040546,29%2,20%
KO2LUBNAUERKatarzyna282054,85%2,04%
KO3ROSATIDariusz250614,31%1,81%
PiS2KAMIŃSKIMariusz197975,21%1,43%
SLD4BIEJATMagdalena195017,76%1,41%
SLD2ŻUKOWSKAAnna188647,50%1,37%
SLD3TARCZYŃSKAAnna179597,14%1,30%
PiS9KALETASebastian174594,60%1,26%
PiS5KRAJEWSKIJarosław151213,98%1,09%
KO7SZCZERBAMichał137472,37%0,99%
PiS6LISIECKIPaweł130933,45%0,95%
PiS3GOSIEWSKAMałgorzata126933,34%0,92%
KO40GAJEWSKAAleksandra102281,76%0,74%
Konfederacja2PEJOBartłomiej96349,28%0,70%
KO6PIEKARSKAKatarzyna87801,51%0,64%
SLD7PRZYŁUSKABożena82433,28%0,60%

Czerwonym kolorem zaznaczono osoby, które przy swoich relatywnie dobrych wynikach mandatu jednak nie uzyskały. Poniżej z kolei wyniki posłów, którzy uzyskali w okręgu mandaty według algorytmu D’Hondta – ułożone tak samo według kolejności zdobytych przez nich głosów:

Listanr na liścieNazwiskoImięLiczba głosówProcent głosów listyProcent głosów w okręgu
KO1KIDAWA-BŁOŃSKAMałgorzata41603071,60%30,11%
PiS1KACZYŃSKIJarosław24893565,53%18,01%
SLD1ZANDBERGAdrian14089856,04%10,20%
Konfederacja1KORWIN-MIKKEJanusz6038558,15%4,37%
PSL1BARTOSZEWSKIWładysław3040546,29%2,20%
KO2LUBNAUERKatarzyna282054,85%2,04%
KO3ROSATIDariusz250614,31%1,81%
PiS2KAMIŃSKIMariusz197975,21%1,43%
SLD4BIEJATMagdalena195017,76%1,41%
SLD2ŻUKOWSKAAnna188647,50%1,37%
PiS9KALETASebastian174594,60%1,26%
PiS5KRAJEWSKIJarosław151213,98%1,09%
KO7SZCZERBAMichał137472,37%0,99%
PiS6LISIECKIPaweł130933,45%0,95%
PiS3GOSIEWSKAMałgorzata126933,34%0,92%
KO40GAJEWSKAAleksandra102281,76%0,74%
KO6PIEKARSKAKatarzyna87801,51%0,64%
KO9ZIELIŃSKAUrszula75361,30%0,55%
KO13JACHIRAKlaudia64341,11%0,47%
KO4FABISIAKJoanna53470,92%0,39%

Kolor czerwony oznacza tu osoby, które uzyskały mandat, choć nie zmieściły się w pierwszej dwudziestce najlepszych wyników. Nie jest przypadkiem, że wszystkie one startowały z listy KO. Ta lista zdecydowanie bowiem wygrała i to jej sumaryczny wynik – a nie wynik poszczególnych kandydatów – dał KO 9 z 20 mandatów przy nieco ponad 42% głosów i zapewnił jej ową osławioną „premię D’Hondta”. Te trzy mandaty więcej uzyskuje KO w stosunku do Jak wielka jest ta premia? Z powodu wielkości okręgu jest zdecydowanie mniejsza byłaby niż średnio w kraju, gdyby taki wynik powtórzył się w mniejszych okręgach – ale i tak widać ją dobrze. Proszę spojrzeć na tabelę poniżej.

ListaGłosy% głosówPrzyznane mandaty% mandatówMandaty z proporcji
KO581 07742,05%945,00%8
PiS379 88027,49%630,00%5
SLD251 43418,19%315,00%4
Konfed103 8437,51%15,00%2
PSL65 6834,75%15,00%1

KO i PiS – jak widać – obie podzieliły się „premią D’Hondta”, uzyskując po ok. 3% mandatów więcej niż głosów. W skali jednego okręgu ta premia wyniosła w liczbach bezwzględnych po jednym mandacie w stosunku do „mandatów z proporcji” w ostatniej kolumnie tabeli, gdzie liczby są zwykłym zaokrągleniem wyniku pomnożenia procentowego wyniku partii przez 20 mandatów do podziału. Zwykłe zaokrąglenie oznacza 8 mandatów dla KO, kiedy 42,05% z 20 daje w rzeczywistości 8,41. To samo zaokrąglenie – tym razem jednak w dół – daje 4 mandaty dla SLD, gdy 18,2% z 20 to 3,64. Również 2 mandaty Konfederacji to zaokrąglenie w górę wartości 1,502. W górę zaokrąglamy od połowy, poniżej połowy zaokrąglamy w dół. D’Hondt robi to – jak widać – wyraźnie inaczej.

Widać przy okazji, jak działa “premia najsilniejszego”. W stosunku do listy kandydatów osiągających najlepsze wyniki, kandydaci KO zastąpili jednego Konfederatę (świetnie!) oraz dwie kandydatki Lewicy (znacznie gorzej). W stosunku do proporcji uzyskanych przez partie (a to są proporcjonalne a nie większościowe wybory) premia oznaczała jeden mandat — odebrany SLD. Mówiąc nieco dokładniej Annę Tarczyńską zastąpiła Joanna Fabisiak. Jak się przekonamy dalej, progresywnie wyborcy lepiej zrobiliby, głosując na SLD niż “z rozsądku” na najsilniejszą KO.

Proponuję to przyjąć za przestrogę – tak się zdarzy również tym razem na poziomie całego kraju. To dlatego strategia „wspierania najsilniejszego” przez wyborców opozycji jest zła. Skutek plebiscytu, w którym Tusk symbolicznie zmiażdży Kaczyńskiego w rzeczywistości niemal na pewno przyniesie straty.

Wracając jednak do zestawienia wyników poszczególnych kandydujących osób, nie da się powiedzieć patrząc na nie, że np. Klaudia Jachira, Urszula Zielińska, czy nawet nielubiana przeze mnie Joanna Fabisiak, którą uważam za zawstydzającą pomyłkę na liście KO, uzyskały słabe wyniki i nie powinny uzyskać mandatu. Oraz, że mandat należał się Bożenie Przyłuskiej i zwłaszcza Annie Tarczyńskiej, której niemal 18 tys. głosów, to ponad 3 razy więcej niż niespełna 5,5 tys. Joanny Fabisiak. Ponad 30% wszystkich głosów w okręgu zdobyła Małgorzata Kidawa-Błońska. To ponad 71% wszystkich głosów KO. Wspomnianą już tendencję głosowania na „jedynki” wzmacnia w Warszawie odbywający się tu „pojedynek liderów” i demonstracja poparcia lidera całej opozycji, „pogromcy Kaczyńskiego”, któremu wszyscy będziemy chcieli spuścić spektakularny łomot. Niemożliwa do ustalenia po fakcie część zwolenników każdej z trzech pań zamykających stawkę i startujących list z KO zagłosowałaby na nie, gdyby nie „nakaz” głosowania na „jedynkę”. Tak wymyślono głosowanie proporcjonalne, by decydował szyld oraz lokomotywa partii, a nie samo nazwisko kandydata. Nie bez istotnych racji przecież.

Wykresy dla 5 partii pokazują zależność procentu głosów oddanych na listę od miejsca na niej na podstawie wyników z całej Polski w roku 2019. 37% głosuje średnio na “jedynki”, kolejne 14% na “dwójki” itd. — jak wydać krzywa spada dramatycznie. Uniknąć skutków tej tendencji będzie niezwykle trudno. Jest przemożna. Wynika i z politycznej rangi “jedynek”, i z tego, że tak przyzwyczailiśmy się głosować, nie znając przecież nazwisk kandydatów, skoro wybranych już posłów nawet ci z nas, którzy politykę obserwują uważnie potrafiliby wymienić najwyżej setkę. Pojedynek, w którym na listach SLD wygrała cztery lata temu Magda Biejat, przeskakując z miejsca 4. na 2. i uzyskując mandat, rozegrał się na poziomie 2 tys. głosów w stosunku do ponad 140 tys. głosów Zandberga! To on sam zapewnił SLD 2 z 3 uzyskanych wówczas mandatów. Reszta ekipy – cała reszta, wliczając to dwie posłanki, które dostały mandat wraz z Zandbergiem, ale również pozostały skład listy, składała się na trzeci mandat. Do uzyskania czwartego zabrakło liście SLD niewiele – niespełna 2 tys. głosów, jak zobaczymy za chwilę.

Niemniej 19,5 tys. głosów Magdy Biejat zapewniło mandat jej samej w ramach wywalczonej przez całą ekipę puli. Bez tych głosów SLD miałaby i tak 3 mandaty w okręgu. Te 19,5 tysiąca głosów, owszem, dołożyło się do wyniku listy, ale z punktu widzenia liczby uzyskanych mandatów nie miało to znaczenia. Ważne dla wyniku było przede wszystkim to, że dzięki nim Magda Biejat “wskoczyła na biorące miejsce” z dalszej, “niebiorącej” pozycji. Mnie zaś chodzi o to, żeby tego nie robić i żeby swój mandat zdobyć samemu. Skąd biorą się mandaty? Czas przyjrzeć się kalkulatorowi D’Hondta. Punktem wyjścia jest prosta tabela wyników:

ListaGłosy
KO581 077
PiS379 880
SLD251 434
Konfed103 843
PSL65 683

Na jej podstawie powstaje następna, długa tym razem tabela. Wyniki każdej partii dzieli się przez kolejne liczby naturalne – 1, 2, 3 itd. – i notuje otrzymane ilorazy, jak poniżej. Tu nie bierze się pod uwagę osób, na które głosowaliśmy, a jedynie sumę głosów oddanych na kogokolwiek na liście.

ListaDzielnikIloraz
KO1581077
KO2290539
KO3193692
KO4145269
KO5116215
KO696846
KO783011
KO872635
KO964564
KO1058108
KO1152825
KO1248423
KO1344698
KO1441506
KO1538738
PiS1379880
PiS2189940
PiS3126627
PiS494970
PiS575976
PiS663313
PiS754269
PiS847485
PiS942209
PiS1037988
PiS1134535
PiS1231657
PiS1329222
PiS1427134
PiS1525325
SLD1251434
SLD2125717
… Itd. po kolei dla wszystkich pozostałych list.

Wartość kolumny „iloraz” jest – jako się rzekło – rezultatem dzielenia liczby głosów uzyskanych przez całą partię przez kolejne liczby w kolumnie „dzielnik”. Po co tak dzielić? Ano, po to, by tę tabelę uporządkować malejąco według właśnie „ilorazów”. To one decydują o przydzielaniu kolejnych mandatów. Poniżej początek tabeli uporządkowanej w ten sposób.

Nr przydzielonego mandatuListaDzielnikIloraz
1KO1581077
2PiS1379880
3KO2290539
4SLD1251434
5KO3193692
6PiS2189940
7KO4145269
8PiS3126627
9SLD2125717
10KO5116215
11Konfederacja1103843
12KO696846
13PiS494970
14SLD383811
15KO783011
16PiS575976
17KO872635
18PSL165683
19KO964564
20PiS663313
SLD462859
KO1058108
PiS754269
KO1152825
Konfederacja251922
… itd. Dalszego ciągu listy nie ma sensu tu umieszczać, bo maksymalna liczba mandatów w okręgów to 20.

Z takich tabel zestawień wyników całych list bierze się pierwszych 7 pozycji dla okręgów siedmiomandatowych, a tu pierwszą dwudziestkę, by ustalić, ile mandatów przydzielić z której partii. W pierwszej dwudziestce KO występuje 9 razy, PiS 6 itd.

Poza 20 przydzielonymi partiom mandatami w tabeli powyżej widzimy piątkę, która się nie zmieściła. To tu widać, że różnica między 6. ilorazem PiS (wynik PiS podzielony przez 6), a 4. ilorazem SLD wynosi 453. Gdyby do wyniku SLD dołożyć cztery razy więcej — nieco ponad 2000 głosów, PiS straciłby swój szósty mandat na rzecz czwartego mandatu SLD.

Mandaty przydzielone listom na podstawie tej tabeli są następnie przyznawane – w przypadku SLD – trójce kandydatów na liście SLD, na których oddano najwięcej głosów. To kolejny, ostatni krok przydzielania mandatów. Dopiero tu brane są pod uwagę głosy oddane na nazwiska. Kilka wniosków z tego zestawienia, na którym widać przy okazji, dlaczego i w jaki sposób małe okręgi sprzyjają nieproporcjonalnym podziałom z dużymi premiami i dużymi stratami D’Hondta.

Ostatni przydzielony mandat miał iloraz 63 313. Gdyby jakaś nowa, szósta lista X uzyskała wynik 63 314 głosów to ten wynik podzielony przez 1 wyprzedziłby wynik PiS podzielony przez 6, a PiS straciłby szósty mandat na rzecz pierwszego mandatu partii X. Zwiększenie wyniku każdej partii o 63 tys., daje jej w Warszawie mandat. Pierwszy i kolejne. Ta progowa liczba niemal nie zależy od rozkładu poparcia – zależy od liczby głosujących i ilości mandatów do podziału. To stąd bierze się pierwsza i największa z trzech liczb progowych wymienionych na wstępie.

W rzeczywistości jednak – jak to się zdarzyło SLD, którego „czwarty iloraz” otwiera listę poza pulą mandatów – ok. 2 tys. dodatkowych głosów (a nie 63 tys.) wystarczyłyby SLD, by jej wynik podzielony przez 4 wyprzedził zamykający biorącą stawkę „szósty iloraz” PiS, zapewniając liście dodatkowy mandat. Gdyby odjąć te głosy od wyniku Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, nie zmieniłoby to w żadnym stopniu ani jej szans na mandat, ani wyniku KO liczonego w mandatach. Na liście SLD zmarnowało się zaś w ten sposób ponad 60 tys. głosów, a choć SLD nie „wpadł pod próg”, to jego „strata D’Hondta” była szczególnie dotkliwa. O tyle mniej głosów mogłaby dostać lista SLD, by i tak uzyskać te same 3 mandaty. To znacznie więcej niż uzyskały posłanki Magda Biejat i Anna Maria Żukowska razem. Nic w tym wyjątkowego. Na liście KO głosy samej Kidawy-Błońskiej zapewniły z zapasem 6 z 9 uzyskanych mandatów. Pomimo uzyskania „premii D’Hondta” i tak na liście KO w podobny sposób zmarnował się zapas kilkunastu tysięcy głosów, który nie zmienił wyniku podziału mandatów.

Nie da się powiedzieć, ile głosów trzeba będzie dodać liście Lewicy tym razem, by przynieść jej dodatkowy mandat. To już byłoby wróżenie z fusów. Trudno zakładać, że – jak poprzednio – wystarczy tu raptem 2 tys. głosów. To zresztą nie zapewniłoby kandydatowi, który te głosy przyniesie, wystarczającej pozycji w kolejce kandydatów SLD, by uzyskać mandat. Zakładając pesymistycznie i raczej na szczęście nierealnie, że pod względem wyniku Lewica zamieni się miejscami z Konfederacją i osiągnie te same nieco ponad 100 tys. głosów, kolejny (drugi tym razem) mandat wymagałby zdobycia dodatkowych niemal ok. 29 tys. głosów, by wynik podzielony przez 2 zmieścił się w pierwszej dwudziestce. Równocześnie taki wynik kandydata dałby mu z pewnością 2., a zatem biorące miejsce w kolejce do mandatów przydzielonych liście. Z tego właśnie szacunku bierze się w każdym razie trzecia z wymienionych na wstępie liczb progowych. Wygląda więc na nieco zawyżoną w stosunku do spodziewanych wyników listy.  

Liczba 20 tys., o którą proszę, jest najmniejsza. Powinna zapewnić biorące miejsce w kolejce po mandat na liście Lewicy w świetle dotychczas uzyskiwanych tam wyników. Równocześnie, jeśli przyniosę tyle głosów, przesądzę o dodatkowym mandacie dla listy, bo startuję z odległego miejsca, gdzie typowo uzyskuje się po kilkaset głosów – rezultaty dominującej „jedynki” oraz pozostałych w „ogonie”, jak pokazują dotychczas osiągane typowe rozkłady, zapewnią potrzebną resztę. Takie jest więc znaczenie najmniejszej z wymienionych liczb progowych. Towarzyszy temu jednak wspomniane już i jak się wydaje sensowne założenie, że głosów przy urnach będzie znacząco więcej niż podpisów uzyskanych przed głosowaniem.

Umowa

Teza o pewnym sukcesie przy deklaracji 20 tys. głosów wydaje się w ten sposób uczciwie i dobrze uzasadniona. Proponuję Państwu zawarcie umowy między sobą. Głosować na mnie oznacza nie zagłosować na Tuska ani na listę KO, którą wielu z nas chce wesprzeć jako najskuteczniejszego “pewniaka” i której każdy rozsądny demokrata powinien w tych wyborach życzyć jak najlepszego wyniku. Ale nie kosztem partnerów z opozycji, bo wtedy saldo straconych i uzyskanych mandatów będzie ujemne. Głosować na mnie oznacza również nie zagłosować na kogokolwiek innego z listy Lewicy. Przy tak sformułowanej umowie nikomu z tej listy nie odbierzemy jednak mandatu, a zdobędziemy mandat dodatkowy. Znając i rozumiejąc powyższy opis znaczenia liczb, każdy ma szansę ocenić sytuację i racjonalność własnego wyboru.

Strajkowa i wyborcza kiełbasa

W dawno minionych latach PRL popularna była teza, którą i dziś słychać w stosunku do ogółu wyborców. “Lud się ruszy, kiedy zdrożeje kiełbasa”. Tak rzeczywiście często bywało — strajki wybuchały w takich okolicznościach — a mimo to teza o ich podłożu była skrajnie fałszywa. A proponuję ją odnieść do nas samych — zastępujących dziś ówczesnych inteligentów rozżalonych kondycją “ludu” w ten paternalistyczny i wyniosły sposób, który ignorował rzeczywistość ludzi zmuszonych do życia w walce o tę kiełbasę, której inteligenci nie cenili. Do powszechnych recenzji, które słyszę o wyborach, które PiS przegra, kiedy się wyczerpie 500+. Ale też do innych wyborów, w tym do mojej własnej kandydatury i do tego, co słyszę do znudzenia często: “sercem z tobą, ale rozsądek…”

Jako aktywny w PRL opozycjonista i aktywista nielegalnego związku zawodowego, widziałem wiele robotniczych strajków. Prowadzonych np. przez zorganizowane struktury ówczesnego podziemia, w którym uczestniczyłem. Wszystkie miały płacowy charakter. Niemal żaden z nich nie miał żadnych innych, np. politycznych postulatów. Często nawet oczywistych żądań przywrócenia do pracy kogoś wyrzuconego w ramach represji. A jednak wiem bardzo dobrze, że żaden z tych strajków nie był w rzeczywistości o kasę, kiełbasę, przywileje. Wszystkie były o “Solidarność”, ale też o godność — jeśli mi wolno używać tego patetycznego określenia. Wszystkie bez ani jednego wyjątku. Jak to się działo?

Trzeba wiedzieć, że w oczywisty dla każdego sposób strajk był najgorszym, a nie najlepszym sposobem uzyskania podwyżek, a był w dodatku, mówiąc delikatnie, niebezpieczny. Po pierwsze więc — co mniej ważne — postulaty płacowe były w komunie zrozumiałe dla każdego i w związku z tym bezpieczne, trudne do utrącenia nawet przez komunistyczną propagandę. Bo jakże to? Kraj się rozwija, kolejny plan gospodarczy realizujemy, klasa robotnicza ma władzę i jest zadbana. Uznawano więc — słusznie — że akcja płacowa i tak buduje niezależne struktury, a każde ustępstwo władzy osłabia ją, a nas wzmacnia. Ale istotniejsze jest co innego. Właśnie ta wiedza, że “lud się ruszy, kiedy zdrożeje kiełbasa”. Tę wiedzę miał również lud. Także ci wielkoprzemysłowi robotnicy. Rzecz w tym, że to zawsze była wiedza o innych — nigdy o sobie.

Każdy Józef wiedział więc, że za ojczyznę walczyć jest gotów w każdej chwili. Ale ten Heniek obok — nie, ten się ruszy, kiedy mu kiełbasa zdrożeje. Rzecz w tym, że Heniek o Józku wiedział dokładnie to samo. Efekt był taki, że Henio z Józkiem spotykali się — na strajku — wtedy, kiedy kiełbasa drożała rzeczywiście. To stąd brał się np. ów fenomen Jana Pawła II w Polsce. Wpływ jego słów trudno przecenić, owszem, ale tym, co znaczyło najwięcej, była ta rzadka okazja, by Henio z Józkiem zobaczyli się w tłumie i policzyli — są nas miliony, wiemy o sobie wzajemnie.

Dziś tak samo jest i z demonstracjami, na które sens jest przyjść jeśli nas będą miliony, a nie garstka oraz z wyborami, w których głosować możemy wyłącznie na kogoś, kogo poprą inni. Jaki jest cel demonstracji, na kogo i na jaki program mamy głosować, to jest oczywiście ważne. Ale koniecznym warunkiem jest się policzyć.

2 odpowiedzi

    1. Justyna Wolniewicz. Jest na liście KO. Ostatnio było o niej głośno, kiedy została złapana z mężem wioząc uchodźców spod białoruskiej granicy. Co do Warszawy i wyjazdu — proszę o udostępnianie strony, idei, akcji “policzmy się”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Jak będzie?

Będziemy wszyscy wspierać nasz rząd. Słusznie. Bo to jest właśnie nasz rząd. Tak chcieliśmy przez osiem lat. I tak wybraliśmy. Nie będziemy dbać ani o ustrój, ani o legalistyczną, konstytucyjną ortodoksję. Nie będziemy dbać również o zaniechania. Też słusznie – możliwości są, jakie są, nie da się tego ignorować, jak to zrobiła Helsińska Fundacja w sprawie telewizji. Skutek będzie jednak taki, że na tym etapie będziemy zarówno wspierać autorytarny model państwa, jak i mobilizować emocje do politycznej wojny z prawicą. Każdy postulat trwałej naprawy polskiej demokracji stanie w ostrym konflikcie z bieżącą pilną potrzebą utrzymania władzy demokratów. Dopóki w wojnie o władzę będziemy wygrywać, będzie nieźle, co nasze dzisiejsze myślenie usprawiedliwi. Źle będzie, kiedy przegramy. Będzie gorzej niż w przegranych znanych nam z przeszłości. I być może rzeczywiście tak już musi być.

Czytaj »

Urok rządów PiS

– Andrzej, no ok – oświadcza Donald Tusk – niech rządzi Mateusz. Będziemy konstruktywną opozycją. Ale jedno weto choćby najmniej ważnej naszej ustawy i Mateusza wypierdalamy.

Czytaj »

8 lat pogoni za Chimerą

Wypada mi uznać, że przez osiem lat goniłem za chimerą prawdziwej i trwałej demokracji. Powinienem się tego wstydzić — jestem w końcu już dużym chłopcem. No, nie wstydzę się. Tylko co z tego?

Czytaj »

Partyjny feudalizm

Dworskie obyczaje władzy były jednym z elementów przesądzających o porażce liberalnych demokratów w 2015 roku. Dziś wewnętrzne życie partii przypomina obyczaj raczej feudalny niż demokratyczny.

Czytaj »